2014-12-12

Poradnik dla obejmujących ważne stanowisko publiczne: jak dokonać rzeczy wielkich dzięki wygranym wyborom

Kadencyjny mechanizm działań publicznych

1. Obejmujesz stanowisko publiczne w wyniku kadencyjnej zmiany władzy.

2. Diagnozujesz sytuację, którą twoi poprzednicy dawno już zdiagnozowali, ale nie zdążyli niczego konkretnego z tą diagnozą zrobić przed zakończeniem kadencji.

3. Swoją diagnozę podporządkowujesz temu, co słyszałeś w mediach o zaniechaniach poprzednika.

4. Objąłeś urząd z przekonaniem, że masz dokonać wielkiej zmiany i że tego wszyscy od  ciebie oczekują. Zaczynasz więc wszystko od nowa. Zatrudniasz ludzi, którzy - tak jak ty - nie wiedzą co było zrobione wcześniej i przekonanych, że wszystko zrobią lepiej.

5.Tworzysz plan działań złożony z zadań nowatorskich (bo w twoim przekonaniu nikt jeszcze ich nie wykonał), a jednocześnie oczywistych (bo wszyscy wiedzą, co nie działa, to oczywiste).

6. Tworząc plan zaczynasz od tytułu. Dobrze, żeby była w tytule jakaś liczba, jakaś data. Tak wyznaczasz cel i pokazujesz, że jesteś osobą konkretną.

7. Zaczynasz się dziwić, że mało kto chwali cię za nowatorstwo, wielu natomiast ironizuje na temat oczywistości tego co robisz. Z niepokojem coraz częściej słyszysz: "nie powiedział nic nowego", "to już było", "to precież oczywiste".

8. Gdy wreszcie twój plan działań powstał, starasz się uzyskać polityczne wsparcie, by można go zacząć realizować. Do tego potrzeba funduszy. Jeżeli stworzenie Specjalnego Funduszu na rzecz Wielkiej Zmiany nie było elementem twojego planu, musisz stworzyć go teraz.

9. Okazuje się, że polityczne poparcie twoich politycznych przyjaciół nie jest oczywiste, warunkiem jego uzyskania jest poprawienie wielu szczegółów twego planu. Cierpliwie zapoznajesz się z opiniami recenzentów i dziwisz się, że jest ich aż tylu.

10. W mediach coraz więcej artykułów wyliczających powody, dla których twój plan jest skazany na niepowodzenie. Widzisz, że twoi recenzenci znają te artykuły na pamięć. Bogaci w tę więdzę, chętnie udzielają wywiadów na temat twojego planu. Czytasz je z zaskoczeniem.

11. Plan, znacząco zmieniony, nie zyskał twoim zdaniem na spójności, z kilku fundamentalnych dla ciebie zamierzeń trzeba było zrezygnować, ale to nic, bo wreszcie zostaje przyjęty. Brawo!

12. Obiecujesz natychmiastowe wdrożenie. Publikujesz "mapę drogową" Wielkiej Zmiany.

13. Wdrożenie jest nieco opóźnione z braku funduszy. Chociaż przekonywałeś innych i sam siebie, że bardziej chodzi o właściwe wykorzystanie istniejących zasobów, niż sięganie do kasy po nowe środki. W prasie czytasz, że proponujesz recykling funduszy i że nic z tego nie będzie.

14. Ogłaszasz wielki początek wielkiej zmiany: plan rusza.

15. Przedstawiasz okresowe oceny realizacji planu, bo ci kazali. Tłumaczysz opóźnienia, na potrzeby sprawozdań podejmujesz działania możliwe do zrealizowania, żeby udowodnić, że wszystko posuwa się do przodu.

16. Powoli kończy się twoja kadencja.

17. Kadencja się skończyła.

18. Z wyższością patrzysz na swojego następcę, który zaczyna diagnozę dawno zdiagnozowanej sytuacji, proponuje oczywiste rozwiązania oczywistych problemów i otoczony zaufanymi, ale pozbawionymi doświadczenia i instytucjonalnej pamięci współpracownikami traci czas na odkrywanie Ameryki od nowa. Za szczyt naiwności ze strony mediów i opinii publicznej uważasz każdy zachwyt wywołany pozorną nowością planów twojgo następcy. Masz poczucie niesprawiedliwości, gdy mówią, że teraz "to" wreszcie zostanie zrobione, bo poprzednik, czyli ty, nie zrobił absolutnie nic.

2014-12-11

Rzeczpospolita kiejkucka

Raport Senatu USA na temat tajnych więzień CIA stawia kropkę nad i - jak słusznie zauważa Józef Pinior. Polski senator nie ma jednak racji, gdy wzywa, abyśmy wzorowali się na Stanach Zjednoczonych by pokazać, że Polska jest państwem prawa. Bo w państwie prawa winni podlegają prawu bez względu na to dla jakiej instytucji pracują. A ta zasada nie obowiązuje w amerykańskiej demokracji.

© Parlament Europejski 2014
To prawda, że mechanizm demokracji zadziałał w tej sprawie, bo senacka komisja wykonała kawał solidnej roboty i nie zawahała się upublicznić swoich ustaleń. Ustalenia są dramatyczne: stopień wymyślności tortur, osobiste zaangażowanie i sadyzm katów są miarą barbażyństwa niewyobrażalnego w nowoczesnym państwie zachodniej cywilizacji; wykorzystanie poddaństwa i naiwności państw satelickich, biednych i dopiero co wyzwolonych z totalitaryzmu, pokazuje jak Stany Zjednoczone rozumieją politykę międzynarodową i co oznacza dla nich "kraj sojuszniczy"; wypchnięcie poza terytorium USA zinstytucjonalizowanej działalności przestępczej, niezgodnej z amerykąńską konstytucją, uzmysławia, jak mało uniwersalna, a jak bardzo lokalna jest amerykańska koncepcja demokracji: poza granicami państwa może nie obowiązywać, bo poza USA to znaczy nigdzie.

Polska, kraj który nie tylko zgodził się użyczyć swego terytorium, ale który za użyczenie infrastruktury i za milczenie kazał sobie zapłacić słusznie jest w raporcie nazywany "Krajem": terytorium bez właściwości i bez wartości, państwem króla Ubu. Odpowiedzialni za to powinni odpowiedzieć przed sądem i oczywiście Józef Pinior, który jak nikt inny w Polsce przyczynił się do ujawnienia i wydania moralnej oceny tym działaniom, ma rację ponownie się tego domagając. Polska prokuratura, która ociąga się ze śledztwem od 2008 roku, czekała ponoć na wyniki śledztwa Sentau USA. Teraz już czekać nie musi.

"Kraj", czyli nigdzie

Ale jeśli - jak apeluje Pinior - mielibyśmy się kierować  amerykańskim wzorcem państwa prawa, to sprawiedliwości nie stanie się zadość. Owszem, amerykański model objawia się w tym przypadku tak, że na ołtarzu demokracji Senat przedstawia uczciwe, niezależne sprawozdanie sporządzone przez swoją komisję śledczą. Bez względu na kontekst międzynarodowy (mało sprzyjający takim wynurzeniom), bez względu na naciski odpowiedzialnych za przestępstwa polityków. Mniejsza o to, że wszystko po to, i dlatego teraz, żeby zdążyć przed nieuchronnym, jak się wydaje, zwycięstwem Republikanów w następnych wyborach. Jest jasne, że pod ich rządami Ameryka, nasz ukochany kraj, okazałaby się mniej demokratyczna, mnie otwarta, mniej transparentna, bo raport pewnie zostałby jeszcze bardziej ocenzurowany lub w ogóle by się nie ukazał. Ale, rzecz najważniejsza: ani teraz ani później, bez względu kto wygra wybory, odpowiedzialni nie zostaną  postawieni w USA przed sądem.

Demokracja a państwo prawa

USA zbierają punkty za demokratyczny charakter swoich instytucji przedstawicielskich, za transparencję władzy ustawodawczej. Ale nie za państwo prawa! To, co instytucje tego państwa robiły pod pretekstem walki z terroryzmem, jest nie do pogodzenia z państwem prawa. Jeśli ktoś chce, może to usprawiedliwiać racją stanu, wyższą koniecznością, dlaczego nie. Nie może jednak namawiać pryncypialnych zwolenników państwa prawa do naśladowania Stanów Zjednoczonych. Tam nie będzie procesu karnego. Co najwyżej wewnętrzne postępowanie administracyjne. Rozumiem, że Pinior domaga się aktywności polskiego prokuratora wobec polskich winnych, ale dlaczego powołuje się przy tym na przykład amerykański - nie rozumiem.

Standardy kiejkuckie

Zastosowanie amerykańskiego wzorca oznacza powołanie komisji śledczej w sejmie lub senacie, która przygotuje sprawozdanie. Z tym radzimy sobie świetnie. Ale amerykańskiego rozmachu zabraknie: 50 milionów dolarów na śledztwo raczej nie wydamy. Następnym etapem będzie ogłoszenie raportu i... bezkarność winnych, tak jak w USA. Czy o to chodzi Piniorowi? Demokracja oparta na tym modelu, transparentna, ale na bakier z zasadą państwa prawa, dysponująca o niebo mniejszymi środkami finansowymi niż USA, byłaby ubogą kopią tamtego systemu, taką kiejkucką demokracją.

Jak już kiedyś pisałem, Polskę skazano w Strasburgu za sprzeniewierzenie się europejskim standardom. Nie amerykańskim. Nie skazano jej za to, jak poradziła sobie ze swoją demokracją, bo tego sądu Polacy muszą dokonać nad sobą sami. I - wbrew temu co słyszę - nie powinni tym razem brać przykładu ze Stanów Zjednoczonych.



2014-10-02

Jak Ewa Kopacz widzi Europę

Dla Ewy Kopacz przynależność Polski do Unii ma charakter utylitarny, w jej exposé nie znajdziemy, w odniesieniu do integracji europejskiej, nawet śladu wzniosłości i ideowości, które pojawiały się czasem w retoryce Tuska. Bo Unia to dla nas ciepła woda w kranie: jest oczywiście potrzebna, to nasza prosta, pragmatyczna codzienność. Europejski program Ewy Kopacz jest prosty: bierzemy, co tylko możemy, dawać nie zamierzamy. Jesteśmy w pierwszej unijnej lidze, ale wychylać się przed szereg nie będziemy, przeciwnie: pozostaniemy w tyle zawsze, gdy krok do przodu oznaczałaby dla nas koszty.


Ewa Kopacz w Brukseli, październik 2014                             ©UE
Dla premier polskiego rządu przynależność do Unii Europejskiej to oczywistość. Bezdyskusyjna. Unia to część Zachodu, rozumianego również jako obszar wartości i zasad, którego jesteśmy częścią. To przekonanie bardzo różni Ewę Kopacz od liderów prawicowej opozycji z PiS i konsorcjum, dla których Zachód to wciąż jeszcze "tamci". Podobnie jednak jak dla opozycji, według następczyni Tuska Unia to przede wszystkim źródło finansowania krajowych potrzeb. Unia jest też częścią (obok USA i NATO) gwarancji polskiego bezpieczeństwa (o bezpieczeństwie w ogóle było w exposé bardzo dużo). Mamy w niej coraz silniejszą pozycję: wszak Tusk został "prezydentem Europy". Tę pozycję trzeba ugruntować po to, by członkostwo jak najlepiej wykorzystać: finansowo, politycznie, ale też by zadbać o szacunek dla Polski.

Bierzemy, co tylko możemy

W sejmowym exposé Ewy Kopacz Unia Europejska najczęściej pojawia się w charakterze milczącego i spolegliwego bankiera. "Zyskaliśmy w nowej perspektywie finansowej Unii Europejskiej ponad 400 mld złotych na rozwój Polski w latach 2014-2020" – to europejski rekord, więcej niż Zachód dostał w ramach plany Marshalla, a wszystko to dzięki siedmioletnim rządom PO i PSL - przypomina pani premier.

Dzięki unijnym pieniądzom rząd Ewy Kopacz będzie rozwijał transport miejski, tworzył przyzakładowe żłobki, przedszkola i dzienne domy opieki dla ludzi starszych. Samorządy zapłacą z budżetu UE za wyposażenie gabinetów stomatologicznych, które dzięki rządowi powrócą do szkół. Rekordowymi zasobami finansowymi, które tak sprytnie rząd PO-PSL wynegocjował w Brukseli, wystarczy zarządzać tak, by osiągnąć "zasadniczy cel rządu", to znaczy "dobrobyt Polaków"

Są jednak dziedziny, w których Ewa Kopacz nie jest zadowolona z Unii Europejskiej. "Mamy prawo oczekiwać od Unii Europejskiej, że jej pomoc dla polskiej wsi będzie adekwatna do strat, które ponosimy" z powodu rosyjskiego embarga na polską żywność. Dlaczego mamy takie prawo Ewa Kopacz nie wyjaśnia. Nie jest też jasne, czy takie samo prawo maja wszyscy, nie tylko polscy producenci rolni UE, bo jeśli tak, to należałoby zapytać: Pani Premier, skąd brać, skąd brać?

Dawać nie zamierzam

Unijnych sankcji wobec Rosji rząd PO-PSL domagał się z większą determinacją niż którykolwiek w świecie, teraz jednak okazuje się, że "idea solidarności, którą Polska dała światu" i obrona "fundamentalnych zasad świata, do którego należymy" są nie na naszą kieszeń. Dlatego po zaksięgowaniu prawdziwych wartości oczekujemy od UE (czyli innych państw członkowskich) uregulowania faktury.

Przed październikowym unijnym szczytem, poświęconym polityce energetycznej i klimatycznej, Ewa Kopacz oświadcza, że jej" rząd nie zgodzi się na nowe koszty i wyższe ceny usług dla konsumentów." Spodziewam się twardej postawy polskiego rządu na ostatnim posiedzeniu Rady Europejskiej, któremu przewodniczyć będzie Herman Van Rompuy. Na następnym pojawi się już nowy przewodniczący, Donald Tusk. Ewa Kopacz niby zdaje sobie sprawę "jak ważna jest ochrona środowiska", ale kwestia klimatu to nadal tylko element arsenału wartości zachodnich hipsterów. Rząd Ewy Kopacz nie będzie rządem przełomu, jeśli chodzi o zrozumienie znaczenia polityki klimatycznej UE dla zmiany orientacji europejskiego przemysłu i pozycji UE w światowym podziale pracy, pozostanie wierny tradycji polskiego ponadpartyjnego konsensusu w sprawie polityki klimatycznej UE.

Jesteśmy w pierwszej lidze

Jednocześnie jednak rząd Ewy Kopacz chce, "żeby UE wcieliła w życie ideę solidarności energetycznej". Zastanawiająca jest nieświadomość, że przy zachowaniu obecnej retoryki (tak, retoryki bardziej niż polityki) każda polska propozycja dotycząca energii, choćby była najlepsza, jest już na starcie skazana na niepowodzenie. Niewiarygodność w polityce kosztuje. Rozumiem, że nowy rząd chce "doprowadzić do ukrócenia wszystkich monopolistycznych praktyk i manipulacji cenowych" ze strony Rosji, kontynuując taktykę rządu Tuska zmierzającą do ustalenia na poziomie UE jednej akceptowalnej ceny za rosyjski gaz. Ale powodzenia temu pomysłowi nie wróżę.

Nowy rząd zamierza też wykorzystać unijny pretekst dla ograniczenia importu taniego rosyjskiego węgla do Polski. W tym celu do polskiego prawa ma zostać wprowadzony zapis o preferencji wspólnotowej. Wszak "unijny węgiel" oznacza w praktyce węgiel polski. Pomysł dobry, nie sadzę jednak, by jego realizacja stymulowała wzrost rentowności polskich kopalń. Stymulować będzie przede wszystkim samozadowolenie górniczego lobby przekonanego, że dostarcza Polakom czarne złoto. Drogo to kosztuje polskich konsumentów, tych samych, których przed wysokimi cenami energii Ewa Kopacz chce bronić w Brukseli.

Ewa Kopacz ma rację mówiąc, że Polska bardzo szybko z kraju kandydującego, potem raczkującego w UE, stała się w Unii graczem pierwszoligowym. Ale ogranicza się do jednego przykładu: Tusk został "prezydentem Europy". Tytułowanie przewodniczącego Rady Europejskiej "prezydentem Europy" nie wystarczy, by ugruntować miejsce Polski w pierwszej lidze. Czysto instrumentalne odwołanie do wspólnotowości też nie wystarczy. Ta pozycja – i ambicja - jest nie do pogodzenia z mało ambitnym, podejściem do integracji europejskiej. To, jak Ewa Kopacz mówi o integracji, nie rokuje dobrze osiągnieciu "jednego z największych celów jej rządu", to jest "umacniania naszej pozycji w Unii Europejskiej". Nie można być jednocześnie w kulisach i na scenie, unijną awangardą i cichym zwolennikiem Europy à la carte.

Nie wychylać się przed szereg

Tymczasem w exposé pojawiły się dwie sprzeczne tezy: jesteśmy w pierwszej lidze, ale jednocześnie nie chcemy wychodzić przed szereg. Żeby było jasne: nie wszyscy muszą być awangardą. Problemem jest brak konsekwencji, niespójność, a nie wybór takiej czy innej pozycji.

Wobec Ukrainy na przykład Ewa Kopacz zamierza prowadzić "politykę pragmatyczną" i "nie stawiać przed Polską nierealistycznych celów". Myślę, że słusznie. W dwustu procentach zgadzam się z Kopacz, gdy mówi jasno to, o czym zbyt często w Polsce się zapomina: "Wspieramy proeuropejski kierunek rozwoju Ukrainy, ale nie zastąpimy Ukraińców, na których ciąży obowiązek zreformowania ich kraju." Bo rzeczywiście dla Polski i dla Unii ważniejsze jest, by Ukraina była suwerennym, ale też demokratycznym, wolnorynkowym, szanującym podstawowe europejskie zasady i wolnym od korupcji państwem prawa niż niegotowym do członkostwa członkiem Unii. To dobrze, że rząd Ewy Kopacz chce pomagać Ukraińcom w zreformowaniu ich państwa. Jak jednak interpretować w kontekście tego pragmatyzmu inna słuszną zasadę sformułowaną przez panią premier: "Każda polityka zagraniczna musi być oparta na systemie wartości. Te wartości są tylko tak silne, jak silna jest wola i determinacja do ich obrony." Jeżeli nasza determinacja ma być jedynie odzwierciadleniem woli tych, dla których Ukraina jest naturalnie częścią Rosji, to będzie problem. Częściowo jedynie uspokaja mnie to zapewnienie Ewy Kopacz: "Zadaniem mojego rządu będzie zabieganie o jedność i solidarność obozu demokratycznego. Jest najgłębszą racją stanu, by nie dopuścić do rozwodnienia stanowiska Zachodu".

Pragmatyzm zwycięża też w kwestii przyjęcia przez Polskę unijnej waluty. Przyjmiemy ją, gdy strefa euro wyjdzie z kryzysu wzmocniona i gdy Polska gospodarka uzyska pożądany stopień stabilności. Inaczej mówiąc, gdy spełni kryteria przystąpienia do eurolandu. A ich spełnienie jest " jest dobre dla polskiej gospodarki". Kopacz nie stawia pytania wchodzić, czy nie, tylko, w jakim tempie. To dobry znak. Zabrakło mi jednak w jej wystąpieniu jednego choćby zdania na temat politycznego wymiaru przystąpienia do euro: nie można być w Unii graczem pierwszoligowym opóźniając przyjęcie wspólnej waluty. Być jednocześnie in i out. Wydaje się, że zasada nie wychodzenia przed szereg to podstawa europejskiej strategii Ewy Kopacz.

Nieobecna Europa

Miłośnicy statystyk wyliczyli, że czterdziestopięciominutowe wystąpienie nowej szefowej rządu było najkrótszym exposé premiera w III RP. Trudno więc oczekiwać, że znajdzie się w nim wszystko. O roli Unii Europejskiej w świecie, o polskim stanowisku w sprawie perspektywy jej rozszerzenia, kształtowaniu unijnej polityki bezpieczeństwa i obrony, o polityce sąsiedztwa, współpracy na rzecz rozwoju, paneuropejskich sieciach energetycznych, cyfrowych, transportowych, przyszłości wspólnej polityki rolnej powie być może minister spraw zagranicznych, którego wystąpienie zostało zapowiedziane na październik. Ale oczywiście taki podział nie pozostaje bez wpływu na to, jakiej odpowiedzi udzielimy na tytułowe pytanie tego bloga: Gdzie ta Europa? Gdzie ta Europa w polityce rządu Ewy Kopacz? Jak bardzo jest częścią polityki krajowej? Jak bardzo ma ona znaczenia sama w sobie? Czy może - wyłączając naturalnie pieniądze dla Polski z unijnego budżetu -jest jedynie elementem polityki zagranicznej?

W swym wystąpieniu Ewa Kopacz podniosła szereg wątków mogących kojarzyć się naturalnie z integracja europejską. Bronię się przed przypuszczeniem, że pani premier mogą się nie kojarzyć, że kojarzy się jedynie unijny budżet. Wśród wątków, w których unijnego odwołania mi zabrakło, są na przykład rozwój polskiej nauki i innowacyjność ("najnowocześniejsze rozwiązania techniczne, z których dziś korzystają Polacy, mogą znacznie polepszyć poczucie bezpieczeństwa obywateli" – czy zmieni się nierozumne polskie stanowisko sprawie jednolitego patentu? Również w kontekście kultury elementu europejskiego mi zabrakło. Nie tylko europejskiego zresztą: zabrakło mi sztuki, w tym sztuki nowoczesnej. Kultura to jeden z najbardziej oczywistych składników wspólnej europejskiej tożsamości. Różnorodność kultur w ramach europejskiej jedności to unijne motto, dewiza integracji europejskiej. Ale dla Ewy Kopacz kultura to" muzea i miejsca pamięci historycznej stanowiące źródło budowania nowego patriotyzmu i świadomości historycznej młodego pokolenia". Znów warto zapytać: to gdzie ta Europa?

Nie ma wątpliwości: rząd Ewy Kopacz będzie rządem proeuropejskim, ale nie euroentuzjastycznym. Dobrej pozycji Polski w Unii Euroepejskiej nie zmarnuje. Ale też nic nie wskazuje na to, żeby ją umocnił. Członkostwo Polski w UE jest pozytywnym elementem teraźniejszości, którym trzeba sprawnie, pragmatycznie zarządzać, ale nie inspiracją dla myślenia o przyszłości Polski i Europy. Udane członkostwo Polski to takie, które daje jej gwarancję bezpieczeństwa geopolitycznego i zapewnia finansowanie rozwoju rozumianego jako wzrost zamożności obywateli. Nie oznacza ono jednak skutecznego i ambitnego udziału w integrowaniu Europy.



2014-09-17

Szkocja, czyli europejski paradoks

Gdyby ograniczyć się do Wielkiej Brytanii, to w odpowiedzi na tytułowe pytanie tego bloga: "Gdzie ta Europa?" palec na pewno powędruje po mapie do Szkocji, nad Londynem się zawaha, ani na sekundę nie zatrzyma się nad resztą kraju.

W świetle ostatniego badania europejskich nastrojów przeprowadzonego przez Chatham House to zupełnie oczywiste: również w rozumieniu i stopniu akceptacji integracji europejskiej Szkoci różnią się od Anglików i Walijczyków.

Proeuropejscy Szkoci…

Zapytani z czym kojarzy im się Europa, Szkoci wymieniają co prawa na pierwszym miejscu biurokrację, a na trzecim ograniczenie władzy narodowej (ale jakiego narodu? - sprawa w tym przypadku niejasna), ale przeważają atuty: swoboda przemieszczania się, osiedlania i pracy na całym terytorium UE, obrona praw obywatelskich, pokój i bezpieczeństwo. Tymczasem w południowej części Królestwa (bez Londynu) nastroje panują całkiem przeciwne, Europa to samo zło: biurokracja, a jakże, i utrata narodowej potęgi (na drugim miejscu), brak bezpieczeństwa na granicach, marnotrawienie pieniędzy, podważanie narodowej tradycji i kultury.

Szkoci inaczej niż ich współobywatele z reszty kraju postrzegają rolę polityki zagranicznej. Większość z nich (52%) jest zdania, że Wielka Brytania powinna się w tej dziedzinie kierować etyką i wartościami, które zwykle stanowią element unijnego kanonu zasad, a nie wyłącznie i w każdej sytuacji interesem narodowym (tan pogląd poparło 33% Szkotów). W pozostały częściach kraju mniej (w Londynie) lub bardziej zdecydowanie wygrywa koncepcja nacjonalistyczna. W większym stopniu (średnio 12% różnicy) niż ich brytyjscy pobratymcy Szkoci są też dumni ze znacznych wydatków Wielkiej Brytanii na pomoc krajom rozwijającym się. Szkoci (podobnie jak Londyńczycy) opowiadają się za pozostaniem Wielkiej Brytanii w UE (59% za, 24% przeciw), w ciągu ostatnich dwóch lat prounijna tendencja się wzmocniła, w reszcie krajów – na odwrót. Gdyby Szkoci, jako obywatele niepodległego państwa, nie głosowali w zbliżającym się referendum w sprawie pozostanie w Unii Europejskiej, zwolennicy wystąpienia Wielkiej Brytanii niechybnie by zwyciężyli.

… mogą znaleźć się poza UE

Alex Almond w przedstawicielstwie KE w Edynburgu
Mimo swojej eurofobii i ugruntowanego na przestrzeni wieków izolacjonizmu Brytyjczycy straszą Szkotów, że występując ze Zjednoczonego Królestwa, wystąpią też z Unii Europejskiej. Niestety, mają rację, o czym pisałem już w przeszłości, z prawnego punktu widzenia to oczywiste: w traktacie wymieniającym członków UE takiego państwa jak Szkocja nie ma, Szkocja musiałaby więc o członkostwo wystąpić. Szkoci wiedzą, że przystosowanie do unijnych standardów, droga przez mękę każdego kandydata, nie jest problemem, bo Szkocja, funkcjonująca w ramach UE od 1973, już jest przystosowana. Czy jednak przed przystąpieniem do UE Szkocja musiałaby podpisać traktat stowarzyszeniowy? I porozumienie o wolnym handlu (bo będąc poza UE jest też poza rynkiem wewnętrznym)? A co ze swobodą podejmowania pracy w krajach UE, zakładania tam firm, osiedlania się? O walucie już nawet nie wspominam, to kwestia wykraczająca poza problematykę członkostwa w UE. Wszystkie te problemy mogłyby oczywiście zostać potraktowane przez członków UE jako formalność i zostać rozwiązane w szybkim tempie, powiedzmy w ciągu rocznego okres przejściowego.

Ale nie będą. I bynajmniej to nie postawa Wielkiej Brytanii musiałaby być byłaby główną przeszkodą w polubownym załatwieniu sprawy, bo Brytyjczykom też zależałoby na ograniczeniu wstrząsów w relacjach między gospodarkami dwóch ściśle powiązanych państw. Prym wśród oponentów wiodłaby Hiszpania, obawiająca się groźnego precedensu ze względu na sytuacje w Katalonii. I nie byłaby osamotniona, bo rewindykacje autonomii, suwerenności czy niepodległości u Basków, Flamandów, Ślązaków, Lombardczyków, Korsykanów budzą niepokój w wielu państwach należących do UE.

To paradoks, że poza Unią mogliby pozostać Szkoci, o wiele mocniej identyfikujący się z ideą i kanonem wartości integracji europejskiej niż nie tylko Anglicy, ale też Węgrzy, Czesi czy Słoweńcy. Obawa przed efektem domina i trudny geopolitycznie czas (polityka Rosji i jej wojna z Ukrainą oraz islamistyczny kalifat to zakwestionowanie zasad, w oparciu o które Zachód budował porządek na świecie) nie sprzyjają niepodległości Szkocji. A już na pewno nie sprzyjają perspektywie członkostwa niepodległej Szkocji w UE.

2014-08-31

Nowa polska epoka

Donald Tusk przewodniczącym Rady Europejskiej. Dobra passa dla Polski trwa. 
Z niektórych komentarzy na polskojęzycznym Twitterze bije tak nieposkromiony żal, że nawet mi się nie chce na nie reagować. A przecież poziom jadu wzrośnie, bo wielu "prawdziwych patriotów" tak zamurowało, że zgryzoty jeszcze nie zdołali wyjęczeć. Ale jękną. I oby ich jęczenie nie rozbrzmiewało zgodnie z partyturą naszkicowaną w "drugim scenariuszu", obym się mylił.

W pozytywnych, czyli utrzymujących się w mentalnej normie (no bo jak nie odbierać tej nominacji z dumą, pozytywnie?) komentarzach, wiele jest takich, których autorzy cieszą się, że wrośnie pozycja Polski, że Polska teraz zyska. Co zyska? Musimy wreszcie zrozumieć, że takie wydarzenie jak nominacja Donalda Tuska na przewodniczącego Radu Europejskiej przez szefów rządów i państw UE oznacza, że to już się stało, że to jest spektakularnym objawem, a nie zapowiedzią wzrostu znaczenia Polski. I to nie w kontekście tak zwanej polityki wschodniej, nie w ramach tak zwanego "bloku państw posowieckich", ale w ramach polityki europejskiej po prostu, w ramach historii tout court.

Nie wpadajmy w retorykę przyszłych zysków, wymiernych, materialnych, do policzenia i zważenia, bo ugrzęźniemy w jałowej debacie z tymi wszystkimi rodakami, którym oczy zaszły bielmem ideologicznej nienawiści, ignorantami z wyboru, z zajadłością krytykującymi każdy polityczny rzeczywisty sukces Polski i cywilizacyjny krok wprzód. Oni pierwsi zaczną liczyć i ważyć i siłą rzeczy wyjdzie im, że za mało i za lekko, bo ich system wag i miar jest nie z tego świata, nie z tych czasów, zrodzony w psychicznych bólach historyczno-patriotycznej neurastenii.

Przyjmijmy więc sukces Tuska za sukces Polski, uwierzmy, że możemy i potrafimy i że na pewno nam wyjdzie, bo przecież tak już mamy. Trudno uwierzyć, skoro przez wieki, nauczeni historią, wierzyliśmy w coś przeciwnego. Ale na tym właśnie polega cała sztuka, na tym polegać powinno sedno polskiego przemienienia: skoro udało nam się znaleźć ten historyczny skrót, dzięki któremu w galopie nadrobiliśmy czas stracony w wielkim historycznym zapętleniu, skokiem wróciliśmy w europejską teraźniejszość jako ważny jej uczestnik, nie zatrzymujmy się z niepewności, nie cofajmy z niedowierzania, tylko idźmy do przodu. Nie popadajmy jednak w zadufanie, traktujmy sukces jako coś, po co z powodzeniem możemy sięgnąć, porażki - jak nieuniknione wypadki przy pracy. Uwierzmy po prostu w siebie i róbmy dalej swoje, bo od dwudziestu pięciu lat całkiem nieźle nam to wychodzi.

2014-08-28

Problem taktyczny Tuska w Brukseli

Federica Mogherini                                                      ©UE2014
Szanse na to, że Sikorski przejmie schedę po Ashton topnieją z minuty na minutę. W stolicach państw członkowskich wszyscy wiedzą, że włoska kandydatka nie ma profilu by kierować unijną dyplomacją, ale nie wszyscy uważają, że to wada: rządy nie lubią, gdy polityką zagraniczną kieruje się z Brukseli. 

Poza tym trudno powiedzieć: "nie" włoskiemu premierowi, trzeba go wesprzeć, bo jest gwarantem reform we Włoszech i wyjścia tego kraju z kryzysu. Symboliczna rozgrywka dla strefy euro i dla całej UE. A Matteo Renzi się uparł na Mogherini i ustąpić nie chce.

Z kolei, jeśli wierzyć prasowym doniesieniom, rosną szanse Tuska. Czy medialne i przyjacielskie zachęty z najbliższego środowiska wpłyną na jego skłoność do powiedzenia "tak", gdyby rzeczywiście propozycja przewodniczenia Radzie Europejskiej została mu złożona na sobotnim szczycie? Osobiście wątpię, by tak się stało.

Tusk dlatego sam pozostawał w grze, mówiąc, że niby nie chce, ale mrugając znacząco okiem, i dlatego w grze, mimo malejących szans, pozostawił Sikorskiego, by ustawić się w centrum pola negocjacji. Ich prawdziwym celem miałoby być ugranie dla Polski ważnej teki komisarza. Może nawet wiceprzewodniczącego Komisji na dodatek. Ale ta pozornie logiczna taktyka może okazać się nie do zrealizowania na sobotnim szczycie.

Jest już oczywiste, że w sobotę nie zapadną żadne decyzje dotyczące podziału tek w przyszłej Komisji. Negocjacje w tej sprawie należałoby prowadzić z przewodniczącym elektem. Ale ponoć Jean-Claude Juncker nie zamierza w dyskusjach uczestniczyć. Zrobi sobie rodzinne zdjęcie i wyjdzie. I słusznie: dlaczego miałby wystawiać się na narodowe naciski, wymuszanie zobowiązań i ustępstw? To byłaby pułapka. Tymczasem sprawa jest jasna: do dyskusji o tekach komisarzy przejdziemy dopiero, gdy zapadną decyzje dotyczące "top jobs", następców Van Rompuya i Ashton. A te decyzje podejmą szefowie rządów, Juncker nie ma tu nic do powiedzenia. Jego rola zacznie się później, od poniedziałku.

Taki scenariusz oznacza zaś, że transakcji wiązanej (ważna teka dla polskiego komisarza, skoro nie dostajemy żadnego z dwóch kluczowych stanowisk) nie będzie. Inna sekwencja zdarzeń, inne poziomy negocjacji. Na Junckera na pewno nie zadziała argument: przegraliśmy w sobotę, to w zamian chcemy wygrać w poniedziałek. Nie ze mną graliście, anioły moje - odpowie Tuskowi Juncker. Jeżeli Tusk się domyśla, że tak to może wyglądać, to - by nie wrócić z Brukseli na tarczy dwukrotnie: i w sobotę i w poniedziałek - powinien poważnie przymierzyć się do walki o stanowisko szefa Rady Europejskiej.

2014-08-27

Kto do Brukseli: trzy scenariusze dla PO

Sala obrad Rady Europejskiej z pustym krzesłem przewodniczącego
W sobotę mają zapaść decyzje, kto zostanie nowym przewodniczącym Rady Europejskiej w miejsce Belga Hermana Van Rompuya i kto zastąpi Brytyjkę Catherine Ashton na stanowisku szefa unijnej dyplomacji. 

Polska ma poważnych kandydatów na oba stanowiska, co już samo w sobie jest ewenementem. Jakie są ich rzeczywiste szanse nie wie dziś chyba nikt. Ale zgłoszenie do udziału w wyścigu nie pozostaje bez konsekwencji dla uczestników. Patrząc z polskiej perspektywy, nominacje na te dwa kluczowe stanowiska będą miały zasadniczy wpływ na sytuację w kraju i na notowania PO, i to bez względu na to, kto w ostatecznym rozrachunku pokieruje Radą Europejską i sprawami zagranicznymi.

Porządek obrad tego nadzwyczajnego szczytu UE, którego zasadniczym celem miało być obsadzenie obu najważniejszych stanowisk oraz podział tek w nowej Komisji, bardzo się skomplikował. Instytucjonalno-kadrowa część się zawęziła do wyznaczenia następców Van Rompuya i Ashton. Jeśli się uda, to już będzie duży krok do przodu, a nad komisarzami można się będzie jeszcze pozastanawiać, biorąc również pod uwagę znane oczekiwania Parlamentu Europejskiego. Jednocześnie lista spraw do omówienia wydłużyła się w wyniku sytuacji międzynarodowej: Ukraina, strefa Gazy, Irak, Syria, Libia nie mogą przecież być zbyte milczeniem. Siłą rzeczy skrzyżują się rozbieżne priorytety i interesy. Kwestie instytucjonalne, personalne i międzynarodowe zostaną powiązane w pakiety negocjacyjne. Łatwo nie będzie. W tej mgławicy trudnych do przewidzenia wydarzeń można jednak, dla porządku, zarysować trzy scenariusze interesujące z polskiego i europejskiego punktu widzenia.

Scenariusz pierwszy: włoska kandydatka na szefa dyplomacji, Federica Mogherini, odpada pod naciskiem państw oskarżających ją o prorosyjskość, następcą Lady Ashton zostaje Radosław Sikorski. W tej sytuacji kandydatura Tuska na szefa Rady Europejskiej staje się bezprzedmiotowa, Tusk zostaje w kraju. To najlepszy scenariusz dla Polski, ale i dla PO, bo gwarantuje stabilność polityczną i przynajmniej w jakimś stopniu rozmywa perspektywę wyborczego zwycięstwa PiS. Jednocześnie objęcie teki wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa przez polityka z tak zwanych "nowych krajów" eliminuje z "krótkiej listy" kandydatury Bułgarki Georgijewej i Łotysza Dombrovskisa. Rosną wtedy szanse Dunki Helle'y Thorning Schmidt i Irlandczyka Endy Kenny'ego.

Scenariusz drugi: zarezerwowane dla socjalistów stanowisko wysokiego przedstawiciela dostaje Włoszka, Tusk zostaje przewodniczącym Rady Europejskiej. Sikorski, zgłoszony jako polski kandydat na komisarza tylko po to, by objąć tekę spraw zagranicznych (wysoki przedstawiciel jest jednocześnie wiceprzewodniczącym Komisji) wypada z gry. Kandydatem na komisarza zostaje Danuta Hübner. Dzięki temu Jean-Claude Juncker ma w składzie Komisji dodatkową kobietę, co zwiększa szanse na uzyskanie niezbędnego poparcia Parlamentu (na razie Parlament przygotowuje się do odrzucenia en bloc zespołu kandydatów na komisarzy, bo w obecnym kształcie nie spełnia on wymogu parytetu kobiety-mężczyźni). Z tego powodu kandydatura Rostowskiego na członka Komisji, mimo preferencji Tuska, odpada na rzecz kandydatury Hübner.

Z zewnątrz taki rozwój wypadków wyglądałby na prestiżowy sukces Tuska jako polityka i sukces Polski, jako państwa. Ale poza prestiżem, to kiepski scenariusz i dla Polski i dla PO. Mogherini na czele unijnej dyplomacji zostałaby odebrana w Polsce jako porażka negocjacyjna rządu PO. Na dodatek, Tusk zostałby niechybnie oskarżony o świadome poświęcenie interesu Polski dla osobistej kariery. Platforma bez Tuska raczej by się nie wzmocniła. Krytyka opozycji, że Tusk uciekł z tonącego okrętu łatwo znalazłaby posłuch w opinii publicznej, która chętniej wierzy, wbrew faktom, że sytuacja Polski jest katastrofalna, niż że kraj rozwija się szybciej niż kiedykolwiek. To jeszcze bardziej obniżyłoby sondażowe notowania Platformy i przyczyniło się do jej wyborczej porażki. Wybory wygrałoby PiS, a to najgorsze co Polsce może się przydarzyć.

To również ryzykowny scenariusz dla Europy. Nie wiem czy Tusk ma format międzynarodowego polityka i czy bycie politykiem sprawnym i utalentowanym wystarczy by skutecznie działać na unijnej arenie. Nieznajomość francuskiego i kiepska znajomość angielskiego to poważny problem. Niewiadomo też ile czasu potrzebowałby Tusk, by rozwinąć skrzydła nie mogąc liczyć na żadne partyjne zaplecze, działając w zupełnie innym kontekście niż ten, który poznał jako premier. Ale nawet gdyby Tusk miał się okazać najlepszym z możliwych szefem Rady Europejskiej, to najpoważniejsze niebezpieczeństwo kryje się gdzie indziej: Polska pod rządami PiS stałaby się dla UE jeszcze większym problemem niż Węgry. Orban jest antyunijny i antyzachodni, ale ma zmysł pragmatyczny. PiS i jego prezes mają zmysł oszołomski. A w sytuacji, gdy Tusk byłby szefem Rady Europejskiej, Unia stałaby się nieustannym celem ataków pisowskiego rządu. (Na temat "europejskiej" polityki PiS zob też: "Państwo PiS jest nie z tej Europy")

Rozpatrując ten scenariusz czuję się jednak w obowiązku przypomnieć, że sam Tusk nadal twierdzi, że schedą po Van Rompuyu nie jest zainteresowany. Mimo ekscytacji polskich mediów, które dziś piszą o poparciu Camerona dla kandydatury Tuska, tak jak parę miesięcy temu rozpisywały się o poparciu Merkel. Czyżby "nie chcem ale muszem"?

Scenariusz trzeci: Sikorski nie staje na czele dyplomacji UE, innej teki objąć nie chce lub nie może, polskim komisarzem zostaje Rostowski, Bielecki albo Hübner. Tusk nie przejmuje pałeczki od Van Rompuya, zostaje w kraju, szefem Rady Europejskiej zostaje przedstawiciel Bałtów albo Dunka. Zostaje to naturalnie odebrane jako spektakularna porażka premiera i jego formacji na scenie europejskiej. Notowania PO lecą w dół, PiS szybuje w sondażach. Gdyby Mogherini, a nie Georgijewa, została w tej sytuacji wysokim przedstawicielem UE ds. polityki zagranicznej, klęska byłaby totalna. Nawet uzyskanie przez Polskę ważnej teki w Komisji Europejskiej, na przykład energii lub rynku wewnętrznego, nawet stanowisko wiceprzewodniczącego Komisji przyznane jako zadośćuczynienie mogłoby okazać się w oczach opozycji i opinii publicznej zbyt skromną rekompensatą. Gdyby na dodatek warunkiem uzyskania takiego stanowiska było wyznaczenie na komisarza Danuty Hübner, stracilibyśmy cenionego i doświadczonego szefa komisji parlamentarnej. Zastąpiłby ją inny Polak z PO, ale jest wątpliwe, by dało się znaleźć kogoś równie cenionego.

Po wygranych wyborach rząd PiS byłby antyunijny, nieustannie krytykowałby włoską szefową unijnej dyplomacji. Poparcie dla UE obniżyłoby się w Polsce nie tylko z powodu antyeuropejskiej retoryki rządu, ale też w reakcji na uczucie porażki narodowej: w Europie nas nie szanują, nie chcieli Tuska, nie chcieli Sikorskiego, a prorosyjska Włoszka negocjuje z Putinem rozwiązanie ukraińskiego konfliktu.

Oczywiście inne warianty są możliwe. I naturalnie nie można wykluczyć, że stanie się cud i w międzyczasie pojawi się na scenie politycznej nowa formacja centrowa (Balcerowicza?) zdolna do wyborczego zwycięstwa nad PiS i przejęcia rządów po Platformie. Na razie jednak sytuacja jest jaka jest i dlatego z niecierpliwością czekam sobotnie decyzje (jeżeli uda się dojść do porozumienia).


2014-08-07

Sankcje sankcjom nierówne

Paul Cezanne, "Jabłka i pomarańcze"
Władimir Putin podpisał wczoraj (6.08.2014) dekret, który jest rosyjską odpowiedzią na sankcje gospodarcze Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Nikt niby zaskoczony nie jest, ale nie znaczy to, że cokolwiek jest jasne. Nie wiadomo bowiem, które tak naprawdę kraje i jakie produkty objęte są rosyjskim sankcjami. A dopóki nie wiadomo, trudno coś przedsięwziąć. 

Już wczoraj Rosjanie zdementowali domysły, że embargiem będzie objęte wino i amerykańska whiskey. Dzisiaj na konferencji prasowej Midwiediew wymieniał sery, mięso wołowe i wieprzowe, płody rolne, owoce i warzywa, ale bez szczegółów. Sprawa najpilniejsza to koordynacja działań państw, które są najbardziej prawdopodobnym celem rosyjskiego odwetu: dwadzieścia osiem państw UE, USA, Japonia i Kanada (inaczej mówiąc Państwa G7), Australia, Norwegia i Szwajcaria. Bo reakcja powinna być wspólna.

A polskie jabłka?

Wszystko to dzieje się w dniu, w którym polscy i unijni urzędnicy spotykają się w Bruskeli (dziś o 15:00), by przedyskutować odpowiedź na polski wniosek uruchomienia unijnej rezerwy kryzysowej, zapomogi dla polskich sadowników. O politycznym i etycznym aspekcie polskiego wniosku o odszkodowanie z budżetu UE pisałem parę dni temu. Teraz, po ogłoszeniu rosyjskich sankcji odwetowych słusznie poniekąd się zauważa, że chętnych do skorzystania z unijnego funduszu będzie więcej. Ten fundusz to tylko 400 milionów euro, konkurencja byłaby więc duża, gdyby inne państwa postanowiły sięgnąć do wspólnego europejskiego skarbca. To, jak zastosowane zostaną w praktyce procedury przy rozpatrywaniu polskiego wniosku, jest ważne, bo precedensowe: nigdy wcześniej do tych przepisów się nie odwoływano.

Ale jeśli ktoś zakłada, że dzisiejsze spotkanie ma na celu ustalenie kwoty do wypłacenia i terminu operacji bankowej to się myli. Kryzysowa rezerwa rolna to jedynie jeden z instrumentów, którymi dysponujemy w Unii Europejskiej, żeby zareagować na tego rodzaju szczególne sytuacje. To nie działa jak automatyczna wypłata ubezpieczenia. Znalezienie rozwiązania oznacza też poszukiwanie środków gdzie indziej. Polski minister rolnictwa Sawicki wspominał o funduszu solidarnościowym, ale ten funkcjonuje w ramach polityki regionalnej, a nie polityki rolnej. Nie jest pewne, czy da się go zastosować i czy będzie to potrzebne. Interwencja państwa na rynku może być postrzegana jako pomoc publiczna, która też podlega innym przepisom. Zanim dojdzie do wypłaty odszkodowań, trzeba oszacować szkody. A przede wszystkim poszukać sposobów ich zminimalizowania. Dlatego w rozmowy zaangażowane są też służby odpowiedzialne za handel zagraniczny. Może polskie owoce da się sprzedać gdzie indziej? Może rosyjskie sankcje znacząco wpłyną na ceny produktów rolnych i da się je sprzedać drożej? Tu też UE może pomóc.

Sankcje "polityczne"

Embargo na polskie jabłka było nieomal instynktowną reakcją Moskwy na sankcje unijne. Ale nałożono je na podstawie przepisów fitosanitarnych. Ich wykorzystanie dla celów politycznych jest niezgodne z zasadami handlu międzynarodowego, dlatego oskarżenie Rosji o motywację polityczną to nie tylko retoryka, to poważny argument prawny. Sankcje ogłoszone wczoraj, obejmujące żywność z całej Unii, mają inną podstawę prawną, bo Rosjanie powołują się na artykuł 21. Międzynarodowej Organizacji Handlu, który dotyczy bezpieczeństwa. To zrozumiałe, bo nawet Rosjanie, nie dbających przesadnie o wiarygodność swoich deklaracji, nie mogli sobie pozwolić na oświadczenie, że wszystko co ma etykietę Made in EU lub Made in USA szkodzi rosyjskim żołądkom. Również w tym przypadku Unia natychmiast oskarżyła Rosję o polityczną motywację. I przy okazji zastrzegła, że rozważy dalsze kroki (czytaj: retorsje). Dla polskiego producenta jabłek i hiszpańskiego producenta pomarańcz na jedno wychodzi. Ale sytuacja z prawnego punktu widzenia jest inna.

Słyszę, że oskarżenie Rosjan o polityczną motywację, to kolejny przykład unijnego pustosłowia. Bo czy unijne sankcje nie są polityczne? Są. UE i USA, oraz inne państwa, które do nich dołączyły, nigdy nie ukrywały, że nałożyły sankcje, by wywrzeć na Rosję nacisk po zajęciu przez nią Krymu i by powstrzymać jej destabilizującą presję na Ukrainę. To polityczne uzasadnienie, owszem, ale wobec państwa, które ostentacyjnie narusza prawo międzynarodowe. Zupełnie inna sytuacja. Co więcej, sankcje nałożone na Rosję nie naruszają zasad handlu.

Unijne dycyzje dotyczą eksportu. Unia przed nikim nie zamyka swego rynku. Nie narusza przepisów MOH (WTO). Co innego Rosjanie: oni zamykają rynek, blokują import, dopuszczają się więc największego grzechu wedle wolnorynkowej etyki globalizacji. I dlatego szanse UE i USA na wygranie procesu przed WTO są bez porównania większe niż szanse Rosjan. Moskwa jest tego pewnie świadoma. Niejeden tam pewnie żałuje, że Rosja, w wyniku normalizacji stosunków z Zachodem, przystąpiła do Międzynarodowej Organizacji Handlu, bo dziś, w sytuacji powrotu do polityki imperialnej i sowieckich praktyk, to kula u nogi. Rosja może by i chciała postąpić tak jak Europejczycy i Amerykanie, ale nie może: to ona potrzebuje naszych towarów i naszych technologii a nie my jej. Nici z blokowania eksportu. Z dwoma wyjątkami: pierwiastki ziem rzadkich (UE, USA i Japonia, czyli najbardziej technologicznie zaawansowane gospodarki, są ich największymi importerami) i energia, dwie pięty achillesowe Europejczyków. Dziesięć procent całego unijnego eksportu żywności to towary przeznaczone na rynek rosyjski.  Z tym nadwyżkami też będziemy musieli coś zrobić i tu też wspólne działania na światowych rynkach, poprzez Komisję  Europejską, powinny przynieść lepsze rezultaty niż inicjatywy bilateralne podejmowane indywidualnie przez państwa członkowskie.

2014-08-06

Księgowanie prawdziwych wartości

W Waszyngtonie jest miejsce pamięci poświęcone weteranom wojny koreańskiej. Monumentalne, jak inne tamtejsze "Memoriały". Wyryto tam w granicie słowa: "Freedom is not free". Oczywiście nas, Polaków, do prawdziwości tego hasła przekonywać nie trzeba. Zwłaszcza teraz, w dniach dorocznej pyskówki o wyższości powstania (warszawskiego) nad niepowstawaniem. 

Wiemy, że ceną wolności zawsze było życie i że żadnej za to rekompensaty spodziewać się od nikogo nie mogliśmy. Owszem, po cichu liczyliśmy na podziw świata i jego przebudzenie, jego cisza i odwrócony wzrok powiększał nasze rozgoryczenie, pogłębiał narodową depresję. Ale i tak było jasne, że nasze zwycięstwa były nie materialne, a moralne, i tym większe im większa była materialna klęska. Co więcej, szczycimy się naszą rozrzutną gotowością do zapłacenia ceny najwyższej nie tylko za swoją, ale i cudzą wolność.

"Europa zajmuje stanowisko, Rosja zajmuje Krym"

Wierni tej zasadzie odważnie i głośno jak nikt nawoływaliśmy świat i Europę do bezkompromisowego i solidarnego zaangażowania po stronie Ukrainy, przeciw rosyjskiemu najeźdźcy. Skoro nie nasze działanie (bo jednak wojsk nie wysłaliśmy, naszej husarii), to przynajmniej chlubna przeszłość i doświadczenie w obronie spraw słusznych i beznadziejnych dawały nam tytuł do potępienia tej Europy, która "zajmuje stanowisko, gdy Rosja zajmuje Krym". Lawa naszej ironii nie zalała Europy chyba tylko dlatego, że zimne i cyniczne serca Europejczyków (z Zachodu) wystudziły ją na twardą skorupę. Zimne serca księgowych, liczykrupów, którzy bali się strat spodowownych sankcajami gospodarczymi: braku utargu za belgijskie diamenty, niemieckie maszyny, francuskie uzbrojenie, brytyjskie operacje giełdowe oraz wzrostu wydatków na rosyjski gaz. Sankcje też zresztą wyśmiewaliśmy, no bo jak sankcjami można odpowiadać na helikoptery i baterie rakiet przeciwlotniczych. Ożeż, tchórze!

Sankcje nie na naszą kieszeń

Tymczasem, dość nagle, okazało się, że tak zwany Zachód (czyli USA i UE, ale bez nas, bo my nie jesteśmy Zachodem, tylko Polską) zdobył się na sankcje wystarczająco dużego kalibru, by w ciągu paru dni dokonały sporych zniszczeń w rosyjskiej gospodarce. Dość nagle okazało się, że czasy się jednak przez ostatnie dekady zmieniły i za cudzą wolność oraz własne wartości można płacić nie tylko krwią. Ale też, no niestety, że tak czy owak płacić trzeba i że nie do końca na wydatek w euro jesteśmy gotowi. Nadal co prawda z wyższością i pogardą drwimy z Francuzów, którym szkoda głupiego miliarda dwustu milionów euro za Mistrale i paru centów na zasiłki dla zwolnionych z pracy stoczniowców w Saint-Nazaire, ale jednocześnie zaczęliśmy liczyć, ile sami stracimy w wyniku rosyjskiego embarga na nasze jabłka. Okazuje się, że za dużo i że nas nie stać. Na razie o tym cicho, ale zaraz się okaże, że straty będą większe, bo obejmą gruszki, ogórki, kapustę, wiśnie, czereśnie i truskawki, a tych - w odróżnieniu od jabłek nie przechowamy, zgniją. Zamrozić? Przechować zamrożone? To też kosztuje.

Jak jest, to brać!

Skoro Unia nałożyła sankcje, to niech nam odda za straty. Z dnia na dzień ten sposób myślenia stał się oczywisty. Ani razu nie słyszałem, ani razu nie czytałem, że polskie liczykrupy skąpią na obronę wolności. Że nam, Polakom, o pieniądze ubiegać się nie wypada. Przeoczyłem gdzieś wzmiankę w prasie? Zła natura ze mnie wychodzi, bo sam teraz jestem ironiczny. Rolnik w Unii Europejskiej to święta krowa. Wszystko, co można było wymyślić, żeby uczynić jego trudne życie bezpieczniejszym, w Unii wymyślono. Dlatego są też zarezerwowane pieniądze na kryzysowe odszkodowania. Tylko 400 milionów euro rocznie, ale jednak. Skoro są, to czemu o odszkodowanie nie wystąpić? Jestem za. Od kryzysu ogórkowego (bakteria coli wywołała panikę na rynku w 2011) mamy w Unii procedury i podstawę prawną do wypłaty rekompensat. To niech wypłacą. W końcu narodowe rozważania i słowiańska solidarność to jedno, a konieczność spłaty kredytu zaciągniętego przez konkretnego sadownika to już co innego. Trzeba mu pomóc.

Unia ma budżet na obronę wartości

To jednak niesamowite, że w ciągu zaledwie paru lat w krew nam weszło, że jak trwoga, to do Unii. Niemcy, przez ostatnie miesiące oskarżani w polskich mediach, nie tylko "patriotycznych", o cynizm i prorosyjskość (dogadała się Angela z Putinem), nałożyli na Rosję sankcje nawet większe, niż unijne państwa członkowskie uzgodniły w Brukseli. Nie słyszałem, żeby zwracali się do kogokolwiek o odszkodowanie z tytułu poniesionych kosztów obrony zasad i wartości. Owszem, wiem, że nie ma unijnej rezerwy kryzysowej obejmującej rynek uzbrojenia, a rolnicza jest. Owszem, słyszałem, że dlatego właśnie Francuzi chcieliby przejęcia kontraktu (czytaj kosztów niezrealizowania umowy) na Mistrale przez NATO. Czym się różni postawa Francuzów od naszej? Tym głównie, że Francuzi - tak jak Włosi, Hiszpanie, Bułgarzy - wcześniej zaczęli liczyć koszty.

Tak, czasy się zmieniły. Dziś sztuka nie polega na tym, że idzie się w bój o wartości nie licząc kosztów, bo krew nie ma ceny, a straty materialne nie mają wartości. Sztuka polega na tym, by umieć koszty oszacować i nie rezygnować z obrony wartości, gdy koszty okażą się wysokie. Być rzeczywiście gotowym do ich poniesienia. Podejście do kryzysu ukraińskiego każe mi wątpić, że w Polsce tę sztukę opanowaliśmy. Jesteśmy gotowi, ale szacowanie wydaje nam się niegodne, bo zwykle osłabia gotowość. Głosimy ex cathedra, że wartości nie mają ceny, ale o odszkodowanie za jabłka z unijnego budżetu wystąpimy do Brukseli, bo jabłka cenę mają. A gdyby Francuzi zaproponowali, że ze sprzedaży Mistrali rezygnują, pod warunkiem, że inne państwa członkowskie sfinansują straty, to dorzucilibyśmy się do interesu? Ciekawe...

2014-07-28

Posiadanie własnego zdania jest przereklamowane

Jan Tomaszewski, 2005 (fot.: Cezary Piwowarski)
Jan Tomaszewski, 2005 (fot.: Cezary Piwowarski)
Jan Tomaszewski, po odejściu z PiS, błysnął bon motem: "Mam swoje zdanie, z którym niestety się zgadzam." Spełnia warunek tweeterowej lakoniczności, ale nowe nie jest.

O Fraciszku Smudzie, ówczesnym selekcjonerze polskiej reprezentacji, były bramkarz olimpijskiej reprezentacji powiedział, że to jedyny człowiek w Polsce, który ma swoje zdanie, ale się z nim nie zgadza. Tomaszewski do PiS przystąpił w nadziei, że jego zdanie zostanie politycznie docenione i wykorzystane. Minęło trochę czasu, zanim się przekonał, że posiadanie własnego zdania nie jest tam poszukiwanym kapitałem. A wręcz przeciwnie.

Nie tylko PiS

To zresztą częsty problem w partiach politycznych, których lider - jak Jarosław Kaczyński w PiS - jest przedmiotem kultu: jeśli już któryś z członków ma swoje własne zdanie, co nie jest dobrze widziane, to nie może się z nim zgadzać. Po co własne, jak jest Prezesa? A kiedy z partii na znak protestu odejdzie, to jego zdanie nikogo już nie obchodzi. Tomaszewski odszedł z PiS jak Gowin z PO. Schetyna został. Ziobro chce wrócić. We wszystkich tych przypadkach posiadanie własnego zdania jest balastem, przeszkodą w negocjacjach. Tylko naiwni wierzą, że to droga do sukcesu w polityce. Bo własne zdanie to kapitał w polskiej polityce przewartościowany. Jego deflacja jest groźna dla organizacyjnej stabilizacji. Partyjna dewocja, rytuał i cześć oddawana guru są tej stabilizacji gwarancjami.

Zdanie własne, ale ciasne
Można się oburzać na skostaniałość partyjnych establismentów. Mówić, że deficyt demokratyczny w polskim (i nie tylko) życiu publicznym to nic innego jak deficyt własnego zdania i wierności własnym poglądom. Ale popatrzmy na te poglądy, zdania i opinie: rzadko jest czego bronić, rzadko warto coś zacytować. Weźmy takiego Tomaszewskiego. Od dawna ma własne zdanie, zawsze negatywne i dosadne, na temat polskiego futbolu i jego protagonistów: Grzegorza Laty (prostak), Zbigniewa Bońka (on komisarzem w PZPN? to tak jakby Rywin przewodniczył komisji ds. afery Rywina), Leo Beenhakkera (trzeba Holendra wypierzyć), Jerzego Drzewieckiego (niech się powiesi), Franciszka Smudy (nie zwalniać go, tylko wypier...), Damiena Perquise'a (śmieć futbolowy).

Tomaszewski, odkąd wkroczył do polityki, komentował już nie tylko sport i poczynania swych byłych lub obecnych kolegów piłkarzy. Zgrabnie łączył jedno z drugim. Zabłysnął na przykład opinią, że Polsce powierzono organizację Euro 2012, bo... prezydent Lech Kaczyński pojechał do Cardiff na ogłoszenie decyzji UEFA. Dziś, odchodząc z PiS, głosi, że jego - do niedawna - partia, przegrała wybory z powodu złej strategii w sprawie budowy pomnika Lecha Kaczyńskiego w Łodzi. O jego uwagach na temat strącenia malezyjskiego samolotu, które bezpośrednio poprzedziły rozwód z PiS , nawet już nie wspominam. Aż dziw, że tak oczywiste oczywistości umykają uwadze innych analityków. PiS chyba jeszcze nie wie jak bystrego obserwatora i stratega politycznego traci.

A może wie? Byli partyjni koledzy wyrażają się dziś na temat dezercji Tomaszewskiego niemal równie elegancko i sympatycznie jak on sam, gdy mówi o kolegach sportowcach i o sportowych działaczach. Wygląda na to, że żegnają go bez żalu, wiedzą, że nie jest nie do zastąpienia. Może uwierzyli w jedno ze znanych powiedzeń Tomaszewskiego,,wielbiciela słowa "burdel": "żeby burdel zaczął funkcjonować, nie maluje się ścian, tylko wymienia panienki". A sam Tomaszewski po raz kolejny w swojej karierze sportowca i polityka będzie mógł powtórzyć: "wstydzę się, że kiedyś grałem w koszulce z białym orłem". I z trzyliterowym skrótem.





2014-07-26

Polskę skazano w Strasburgu za sprzeniewierzenie się europejskim standardom

Opinia Leszka Millera, że wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w sprawie tajnych więzień CIA na terenie Polski jest niemoralny, jest… niemoralna. Podobnie jak kłamliwy jest przekaz, że strasburski Trybunał przedkłada racje terrorystów nad racje Polski. Przedmiotem procesu nie był terroryzm. Polska nie miała racji. A przekonanie, że wszystko da się wytłumaczyć racją stanu, jest przejawem tępego, anachronicznego machiawelizmu. Przynajmniej w tej części świata.


Bezpieczeństwo czy prawa człowieka: fałszywy dylemat

Dylematy: walczyć z terroryzmem czy przestrzegać zasad państwa prawa, dbać o bezpieczeństwo czy o prawa człowieka, są fałszywe. Ale Leszka Millera, politycznie odpowiedzialnego za funkcjonowanie tajnych więzień CIA w Polsce, nie podejrzewam o fałsz. Jest szczery. Jako pragmatyk, przeflancował się bez trudu z peerelowskiego "socjalizmu" na "demokrację", bo przecież demokracja, tak jak socjalizm, to tylko system, mechanizm, a nie kanon zasad i wartości. Dla człowieka aparatu, jakim Leszek Miller był i pozostał, nie ma to znaczenia innego niż funkcjonalne. Autorytarna koncepcja "racji stanu" sprzeczna z ideą państwa prawnego, nieliczenie się z prawami człowieka, postawienie praw społeczeństwa - rozumianego jako wypełniacz państwowej struktury a nie demokratyczny suweren – ponad prawami jednostki, nacjonalizm – nie stanowią ilustracji złej przemiany Leszka Millera. Przeciwnie: ilustrują stałość światopoglądu człowieka, który w PRL się ukształtował, który PRL współtworzył, i który nigdy z PRL nie wyszedł.

Dylematy: walczyć z terroryzmem czy przestrzegać zasad państwa prawa, dbać o bezpieczeństwo czy o prawa człowieka, są fałszywe. Powoływanie się na przykłady Stanów Zjednoczonych, Francji czy Wielkiej Brytanii, których państwowy genotyp zdominowany jest przez gen imperialnej potęgi jest niemądre z dwóch przynajmniej powodów.

Europejski wybór: bądźmy konsekwentni

Otóż, po pierwsze, współczesna Polska nigdy nie była imperialną potęgą, o uczynieniu Polski potęgą, kolonialną na przykład (belgijska inspiracja), co najwyżej marzono. Trudno więc mówić o instynktownym postrzeganiu polskiej "racji stanu" na sposób dziewiętnastowieczny: tożsamość polityczna państwa, w którym żyjemy, ma wciąż płytkie korzenie, ale uwolnieni z autorytaryzmu komunistycznego postanowiliśmy zbudować państwo demokratyczne, oparte na zasadach prawa, szanujące prawa człowieka i wolności uważane dziś za fundamentalne, państwo nowoczesne przynależące do post-imperialnej wspólnoty państw, kierujące się w polityce międzynarodowej zasadą multilateralizmu.

Tylko wybór takiego państwowego modelu mógł z nas uczynić najpierw kandydata a potem członka Unii Europejskiej, w której taki ustrój uważany jest za "europejski". I tego należy się trzymać. I dlatego, jeśli chcemy by korzenie naszej współczesnej państwowej tożsamością sięgnęły głębiej, naszym punktem odniesienia powinny być nie Francja, Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone, ale małe lub średnie państwa europejskie, które te właśnie wartości stawiają najwyżej. Czy ktoś może sobie wyobrazić więzienia CIA albo podobne twory w Danii, Finlandii albo Szwecji?

Obciążenie PRL-em

Po drugie, nawet Stany Zjednoczone, którym skłonni jesteśmy wybaczać praktykowanie zasady racji stanu właściwe hegemonicznym mocarstwom, nie mogły więzień CIA zbudować u siebie. Właśnie z szacunku dla państwa prawa i praw człowieka. Amerykanie postanowili problem wyeksportować. Hipokryzja, cynizm – bez wątpienia te określenia pasują do amerykańskiej postawy jak znalazł. Ale zasad państwa prawa nie naruszyli u siebie. Obozy, więzienia, tajne sale tortur otworzyli tam, gdzie świadomość tego, czym jest konstytucja, czym są prawa człowieka i obywatelskie wolności jest niedorozwinięta. W Polsce niedorozwój nie jest powszechny, świadomość wzrasta, ale nie u wszystkich. Leszek Miller jest na tę ewolucję oporny. Jego ideowy atawizm jest nieuleczalny: jak u ludzi, którzy się rodzą z ogonem albo pokryci sierścią. A to on był wtedy u władzy. I to on idzie dzisiaj w zaparte. Tyle razy oskarżany o cynizm, w tej sprawie nie jest cyniczny. Bo naprawdę nie rozumie. Pewnie też nie rozumie dlaczego Wielka Brytania amerykańskiej prośby o pomoc nie mogła zaakceptować, ale mogła Rumunia. Kwestia politycznej tożsamości państwa.

Po części chodzi też o to, że są kraje, które są klientami i takie, które mają klientów. Dla niektórych ludzi z aparatu b. PZPR Polska nie będąca klientem mocarstwa jest nie do pomyślenia. Był ZSRR, teraz niech będzie Waszyngton. Podobnie jak dla wielu ludzi, którzy do końca życia odżegnywać się będą od pezetpeerowskiej spuścizny i żałować, że nowa Polska zrodziła się z Okrągłego Stołu i negocjowanych, półwolnych wyborów, a nie z szubienic z dyndającymi na nich "komuchami". Oni też nie mogą pojąć, że Polska może być pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej nie będąc ani wasalem mitycznej Brukseli, ani jej klientem. Bo podobnie jak Miller do szpiku kości i najmniejszego neuronu w mózgu przesiąknięci są PRL. Miał rację Czesław Miłosz, gdy pisał w Traktacie Moralnym, że ONR-u jest spadkobiercą Partia.

Polityczna tożsamość państwa i społeczeństwa: ciągle w budowie

To, czy państwo zachowa się tak, jak w tym przypadku zachowała się Wielka Brytania, czy raczej pójdzie drogą Polski i Rumunii, nie jest oczywiste. W dłuższej perspektywie zależy od wyborów dokonywanych przez obywateli. A w każdej - i krótszej dłuższej perspektywie - od decyzji rządzących. Postawa Millera jest dla mnie nie do obrony. Ale podjęte decyzje nie czynią z niego wyjątku. To, jaką strategię wobec Europejskiego Trybunału Praw Człowieka i specjalnej komisji Parlamentu Europejskiego obierały kolejne polskie rządy jest objawem zarówno horrendalnej głupoty jak i porażającej pogardy dla prawa i europejskich wartości. Józef Pinior, który od samego początku miał w tej sprawie rację, przestrzegał, że sprawa nie może zakończyć się przed Trybunałem inaczej, niż się zakończyła. Polscy decydenci, ponoć w imię obronny polskiej czci, stanęli w Strasburgu murem po stronie Leszka Millera. Dobry wizerunek Polski obroniliby przyjmując postawę przeciwną. Nie potrafili tego zrobić ani z szacunku dla wartości ani kierując się pragmatyzm.

Nieświadomość i zadufanie, bardziej naiwność niż cynizm doprowadziły do złego rozwiązania dla Polski. Złego nie dlatego, że wyrok jest jaki jest, tylko dlatego, że – choć może się mylę – odpowiedzialni za zgubną strategię nie bardzo rozumieją, gdzie popełnili błąd ani o co chodzi. Kiedy się nie jest strategiem, lepiej nie planować strategii, w takich przypadkach jak ten lepiej ograniczyć się do wartości i zasad. Ale trzeba w nie uwierzyć. Wyrok w sprawie polskich sal tortur, wynajmowanych za pieniądze służbom wywiadowczym obcego państwa kosztuje więcej niż odszkodowanie dla dwóch ludzi. To, że polskie władze nie potrafiły w tej sprawie zachować się uczciwie wobec własnych obywateli i stanąć po stronie europejskich wartości a nie zasad PRL źle rokuje budowaniu tożsamości politycznej państwa i społeczeństwa. Numerowanie rzeczpospolitych: RP III, RP IV, niczego tu nie zmieni. Tu chodzi o silne fundamenty i przestrzeganie zasad.


Z terroryzmem można walczyć w poszanowaniu państwa prawa. Posądzonych można sądzić w poszanowaniu praw jednostki, osądzonych - traktować po ludzku. Znalezienie sposobu na zapewnienie obywatelom bezpieczeństwa bez przyzwolenia na pogwałcenie praw obywateli, to nie jest mission impossible, to nie kwadratura koła, to zadanie każdej władzy w każdym demokratycznym państwie.

2014-07-22

Jeśli nie zasady, jeśli nie odwaga, to przynajmniej komunikacja, głupcze!

Radek Sikorski i Catherine Ashton na Radzie szefów 
dyplomacji 22/07/2014
Decyzję o wprowadzeniu tak zwanej trzeciej fazy sankcji przeciw Rosji muszą podjąć jednomyślnie szefowie 28 rządów Unii Europejskiej. Dlatego nikt, kto zna reguły gry, nie mógł liczyć, że takie postanowienie zwieńczy dzisiejsze posiedzenie unijnych ministrów spraw zagranicznych: nie ten poziom, nie te kompetencje. Ale po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu pasażerskiego oczekiwanie jasnego sygnału i determinacji ze strony przedstawicieli państw UE jest jak najbardziej uzasadnione. Takiego sygnału dziś zabrakło.

Cierpliwość i rozwaga czy bezczynność i niezborność?

Nie wiem, czy ma to zasadniczy wpływ na postawę Putina i popieranych przez niego rosyjskich separatystów na Ukrainie. Ale na pewno ma wpływ na postrzeganie Unii przez opinię publiczną. Jest to wpływ negatywny nie tylko na tę część opinii publicznej, która domaga się twardszej postawy wobec Rosji, ale również na obywateli przeciwnych sankcjom, tych do których najbardziej przemawia retoryka wstrzemięźliwości stosowana przez przeciwników antymoskiewskich sankcji. Bo w obu przypadkach ludzie widzą niezdolność unijnych rządów do znalezienia wspólnego stanowiska nawet w sytuacji krytycznej, wymagającej stanowczej reakcji. W obu przypadkach cierpliwość i rozwaga, które najczęściej okazują się zaletami, są postrzegane jak bezczynność i niezborność, a to nie są cechy pozytywne.

Mistrale, City i brylanty

Uwaga wszystkich skupiona jest na Francji. Jeden z dwóch francuskich lotniskowców jest praktycznie gotowy, Rosjanie za niego zapłacili i na jesieni powinni go otrzymać. Drugi ma być ukończony i przekazany Rosjanom w przyszłym roku. Ogłoszenie unijnego embarga na broń, które objęłoby już istniejące i znajdujące się w fazie finalizacji zamówienia oznacza dla Francji zerwanie kontraktu, zwrot ponad miliarda euro (bo tyle kosztuje Mistral), oraz procesy o odsetki i odszkodowanie, które bez wątpienia Moskwa by Paryżowi wytoczyła. Walczącej z deficytem finansów publicznych Francji - słyszymy w Paryżu - nie stać na takie wydatki. Tym bardziej, że i tak nie wpłynie to na postawę Putina. Sprzedaż broni Rosjanom to bardzo spektakularny przypadek, kosztowny, wymagający natychmiastowego wyłożenia na stół żywej gotówki. Ale Włosi, Hiszpanie czy Portugalczycy (cała trójka w w bardzo trudnej sytuacji gospodarczej) i Niemcy (ze swoim enerogożernym przemysłem) też się do sankcji nie palą, bo oznaczają one niechybnie wzrost cen energii.

Tego samego boją się Łotysze, których zbyt pochopnie wymieniamy jednym tchem z innymi Bałtami. Rządy Estonii i Litwy zajmują takie samo stanowisko jak Polska, ale jest to stanowisko polityczne, nie wszyscy obywatele tych krajów gotowi są na poniesienie kosztów sankcji. Grecy i Bułgarzy są tradycyjnie prorosyjscy, tu polityczna postawa i geopolityczna tradycja współgrają z interesami gospodarczymi. Mała Belgia z przyczyn oczywistych solidaryzuje się z Holendrami (których zestrzelenie samolotu przez proputinowskich terrorystów dotknęło w największym stopniu) i tłumi swą niechęć do gospodarczej wojny z Rosją, ale wyzbyć się jej nie jest w stanie: belgijska gospodarka co prawda stoi na małych i średnich przedsiębiorstwach, ale jej głównym towarem eksportowym i kluczowym źródłem budżetowych przychodów są brylanty. W Antwerpii jubilerzy boją się masowych bankructw, bo bogaci Rosjanie to ich główni klienci. Wielka Brytania wzywa do ostrych sankcji, owszem, ale - gdyby miało faktycznie do nich dojść - czy jest gotowa do zmiany swego dotychczasowego stanowiska, wedle którego za sankcje mają płacić wszyscy, tylko nie londyńskie City?

Patrzą na was!

Nie po to rzucam przykładami, by usprawiedliwiać jednych lub drugich. Litewska prezydent, Dalia Grybauskaitė, ma rację mówiąc o "mistralizacji" unijnej polityki. Mistralizacja oznacza przedkładanie krótkotrwałych interesów gospodarczych ponad wartości, kasy - ponad przyzwoitość. Ale powiedzmy sobie szczerze: ile razy w ciągu roku, postawieni w obliczu konfliktów międzynarodowych, ludzkich tragedii, kryzysów, głodu i przemocy wybieramy przyzwoitość i wartości, a nie kasę i gospodarcze interesy? Czekam na przykłady. Nie, to nie jest pytanie retoryczne, bo przykłady pewnie się znajdą, i pewnie łatwiej o nie w Europie niż gdzie indziej. Przekonani o tym zwolennicy integracji europejskiej lubią mówić o europejskim "kantyzmie", przeciwstawionym cynicznemu i bezdusznemu "heglizmowi" (wkładam słowa w cudzysłów, żeby było jasne, że odnoszę się do stereotypów, nie do filozofii). Mają rację, bo bez odwołania do przyzwoitości i wartości integracja europejska przestaje być ideą, staje się techniką, traci sens.

Nawet jeżeli liderzy unijnych państw narodowych uważają się bardziej za strażników krajowego przychodu niż europejskiej przyzwoitości, własnej wygody niż zbiorowej odwagi, wstrzemięźliwości niż wartości to niech jednak mają na uwadze, że są autorami europejskiej narracji. Słuchają ich i oceniają obywatele UE, obywatele Ukrainy, którzy niedawno jeszcze manifestowali z europejskimi flagami w dłoniach, i inni ludzie w świecie. Skoro nie w imię moralności, wartości, przyzwoitości, to przynajmniej mając na względzie wymogi komunikacji niech zajmą wreszcie stanowisko pozostające w zgodzie z ideą integracji europejskiej.
Jeśli nie mają ambicji siły ani potrzeby ducha, niech chociaż pomyślą o europejskiej soft power.

Ani putinizm ani "mistralizacja"

Nie chodzi nawet o skuteczność. Wbrew tym wszystkim, których usatysfakcjonowałaby jedynie szarża husarii równająca Rosję z ziemią, dotychczasowe sankcje przynoszą efekty. Oczywiście naloty dywanowe są bardziej spektakularne niż precyzyjne uderzenia, ale - choć bardziej mordercze - niekoniecznie bardziej skuteczne. Obecne sankcje uderzają Rosję naprawdę tam, gdzie boli. Otoczenie Putina o tym wie. On sam o tym wie. Nie jest pewne, czy otwarta wojna gospodarcza, obejmująca wszystkie sektory gospodarki, a nie tylko wybrane podmioty (osoby i przedsiębiorstwa) przyniesie lepsze efekty. Ale - jak mawiał Antoni Słonimski - gdy nie wiesz jak się zachować, zachowaj się przyzwoicie. Ani "mistralizacja", nowa odmiana monachijskiej kapitulacji, ani anachroniczna imperialna postawa Putina nie są, a przynajmniej nie powinny być, europejskim sposobem kształtowania rzeczywistości.

Eurosceptycy bronią idei federacji europejskiej

Ambasador Holandii zapowiedział dziś, że w ciągu kilku najbliższych dni państwa Unii podejmą decyzję co do dalszych kroków. Dał jasno do zrozumienia, że tych kilka dni to ultimatum. Oby nie były to czcze słowa. I oby dzisiejsze doświadczenia posłużyły za lekcję apologetom i krytykom Unii: jeżeli chcemy, by Unia jako taka mogła działać na scenie międzynarodowej i wewnętrznej szybko i zdecydowanie, to nie może być konfederacją 28 rynków, musi być polityczną federacją państw. To niepojęte, że najzajadlejsi przeciwnicy integracji europejskiej nie rozumieją, że ich krytyka unijnej nieskuteczności jest de facto wezwaniem do budowy federacji.

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...