2013-12-18

Janukowycz: polityk krótkookresowy

Ukraina będzie jednym z tematów szczytu UE, który zaczyna się jutro, bo trudno byłoby przemilczeć wydarzenia w Kijowie. Wszystkim też wydaje się naturalne, że o włączenie tego punktu do porządku obrad wystąpił polski premier. I na tym koniec. Nie będzie przecież żadnych kluczowych decyzji. Chodzi o deklarację polityczną UE: nasza oferta jest aktualna. Nic nowego: powtarzają to premierowe, ministrowie, komisarze, prezydenci. Teraz to samo zostanie powiedziane chórem na unijnym szczycie.

Wybór, przed którym stoi Ukraina, jest oczywisty w polityce. To wybór między długą i krótką perspektywą. Jego oczywistość czyni go banalnym jedynie statystycznie, nie umniejsza jego fundamentalnego znaczenia. Janukowycz oczywiście myli się, przyjmując wschodniosłowiańskie założenie, dobrze znane też Polakom, że "jakoś to będzie". Że teraz dostanie od Rosji upust na ceny gazu (ważne przed zimą) i pożyczkę pod zastaw ukraińskich obligacji, a potem i tak coś dostanie od UE i tak się to jakoś będzie toczyć. Myli się, bo poza krótką perspektywą państwo i społeczeństwo potrzebują wizji dalekosiężnego celu. To niezbędne do rozwoju. Rozwoju "zrównoważonego" jak to się teraz mówi po polsku, czyli takiego, dla którego kluczowa jest świadmość, że nasze dzisiejsze działania będą miały zasadniczy wpływ na życie naszych dzieci, wnuków i prawnuków.

Janukowycz, który po ukraińsku mówi od niedawna i mniej naturalnie niż po rosyjsku, nie jest może najbardziej wiarygodnym obrońcą ukraińskiego interesu. Czy są nim jednak w większym stopniu ukraińscy nacjonaliści: antyzachodni, antypolscy, antyrosyjscy, napędzani szowinistycznym otępieniem? Oczywiście nie. To co się dzieje dziś w Kijowie, na Majdanie, bardzo jasno pokazuje dwie rzeczy. Po pierwsze, że najważniejsze decyzje dotyczące państw, społeczeństw i narodów zapadają dziś na poziomie ponadnarodowym. Że nie tylko anachroniczne marzenie o narodowej autarchii, ale i wczorajsze rozumowanie w kategoriach czysto międzynarodowych jest trochę niedzisiejsze. Z tego punktu widzenia wynarodowienie Janukowycza razi mniej w dzisiejszym świecie, niż w Europie narodów z XIX i XX stulecia. Po drugie, żeby do tej ponadnarodowej świadomości dorosnąć, trzeba mieć za sobą okres wolności i samostanowienia jako naród i nowoczesne państwo narodowe. Trudno jest przeskoczyć etapy i wątpliwe, żeby Ukrainie, która tak naprawdę tego rozdziału we własnej historii nigdy nie miała, szybko się to udało. Nawet w Polsce udaje się to tak sobie. Tylko człowiek wolny i świadomy swojej wolności może myśleć o przyszłości w kategoriach długoterminowych, w kategoriach decyzji, odpowiedzialności i ryzyka. Człowiek taki jak Janukowycz może myśleć tylko o najbliższej zimie i następnych wyborach. Wewnętrzna, jednostkowa potrzeba wolności jednoczy manifestantów na Euromajdanie. Ale Janukowycz, jako szef ukraińskiego państwa, maninną wrażliwość, myśli o Ukrainie jak o prowincji imperium. Ma to wpływ nie tylko na jego konkretne decyzje polityczne, ale też na postrzeganie czasu i przestrzeni, na kształtowanie tożsamości. To taka jego polityka historyczna odzwierciedlająca historyczną świadomość.

A jednak nie można powiedzieć, żeby Janukowycz mylił się na całej linii. Nie wiadomo, jak bardzo jego decyzje są przemyślane, skoro wciąż kłamie, udaje, unika, a w jakiej mierze są podyktowane geopolitycznie i cywilizacyjnie uwarunkowanym instynktem. Ale nie można odmówić mu racji w kilku przynajmniej punktach. Ma niewątpliwie rację, jeśli uważa, że manifestujący na Majdanie pod unijną flagą ludzie nie stanowią większości. Już dwie, trzy ulice od Majdanu i Chreszczatyku (główna ulica Kijowa), żadnego rewolucyjnego wrzenia się nie czuje. Wie, że w kwestiach tożsamości, myślenia o przyszłości, definiowania interesów, nauk wyciągniętych z historii, a nawet znajomości ukraińskiego jest podobny do bardzo wielu Ukraińców. Trudno też odmówić mu pragmatyzmu, jeśli myśli, że zimne kaloryfery i brak gorącej wody w kranach odbiorą mu w najbliższych wyborach więcej punktów niż niepodpisanie umowy stowarzyszeniowej z UE. Nie wiem, jak wielkim specem od geopolityki jest ten były kierowca TIR-ów, oprych okradający ludzi w przejściu podziemnym, ale jeśli jest świadom, że Ukraina leży i będzie leżeć na granicy wpływów europejskiego Zachodu i rosyjskiego Wschodu, to znaczy, że niczego jego stanowi świadomości w tym przynajmniej aspekcie zarzucić nie można. Tak rzeczywiście jest. Wszyscy, którzy uważają, że stowarzyszenie z UE otwiera Ukrainie naturalną drogę do członkostwa powinni o tym pamiętać. I wreszcie dwa słowa o krótkowzroczności politycznej Janukowycza. Czyż jest ona tak wyjątkowa w dzisiejszej polityce: w Polsce, w Wielkiej Brytanii, we Francji, w Grecji? Krótkowzroczność Janukowycza można wytłumaczyć instynktem niewolnika, pionka imperium, przywódcy państwa, które nie buduje swej państwowości w odniesieniu do długowiekowej tradycji. Trudniej ją wytłumaczyć u polityków urodzonych w demokracji i wolności. I jeszcze trudniej usprawiedliwić.

2013-12-11

Sztuka, pieniądz a w sercu kraj

Przemogłem się i zajrzałem do Salonu Meblowego "Emilia". Tego samego, w którym kiedyś zakupiłem (za pieniądze rodziców) moją pierwszą meblościankę. Przemogłem się, choć sobie obiecałem, że moja noga w "Emilii" nie postanie. Głupio sobie obiecałem, trafiony szlagiem po raz kolejny i jak zawsze, gdy patrzę na największe parkowisko Europy. To samo, na którym miało stanąć Muzeum Sztuki Nowoczesnej, upchnięte ostatecznie w po-peerelowskim sklepie z meblościankami. A po drugiej stronie Wisły: Stadion Narodowy. Nie mam nic przeciw stadionom ani parkingom. Ale w tym przypadku chodzi o dwa symbole miasta, dwa hołdy złożone furze i futbolowi. Tu nie chodzi o zagospodarowanie przestrzeni tylko o wybór cywilizacyjny. I to bynajmniej nie wbrew narodowi. Stadion jest narodowy i parking jest narodowy



Głupio sobie obiecałem do "Emilii" nie zaglądać, bo zajrzeć warto. Wystawa "W sercu kraj" to świetna selekcja 150 prac z czekającej na lepsze czasy kolekcji Muzeum. Zbigniew Libera, Mirosław Bałka, Alina Szapocznikow, Sharon Hayes, Paweł Althamer to tylko kilku spośród wystawianych artystów. "Emilia" też nie do poznania: za czasów meblościanek nie było widać, że to dobra, modernistyczna architektura. Jedna z wystawionych prac to ironiczne mrugnięcie okiem w stronę przeszłości: "Regał" Romana Stańczaka z 1996 roku (na zdjęciu obok). Aż trudno uwierzyć, że niezamierzone: kontekst nieodparcie narzuca skojarzenie. Patrząc na obnażony, odarty z politury mebel sam, jako niegdysiejszy użytkownik podobnego regału, poczułem się przez chwilę jak eksponat z innej epoki.

W Muzeum Sztuki Nowoczesnej przydarzyła mi przygoda, która bardzo wzbogaciła moją, przyznaję, ubogą wiedzę na temat seriali telewizyjnych. Było praktycznie pusto, poza mną tylko jeden mężczyzna, który nerwowo krążył wokół jednej z prac, od czasu do czasu zerkając na mnie wyczekująco Wreszcie się odważył i podszedł: - "Czy widział pan Breaking Bad?" Nie załapałem. Czyżby była w Muzeum praca pod tym tytułem? Nie brzmiał zupełnie obco. "No taki serial, amerykański" - pospiesznie wyjaśniał, jakby się bał, że mu ucieknę. "Najlepszy serial wszech czasów! - kontynuował "Tam jest taka scena, kultowa, wie pan, że leżą na pieniądzach, no i tu właśnie są te pieniądze. Zrobi mi Pan zdjęcie?". Nie sposób się było oprzeć: na środku sali faktycznie stos banknotów, czyli dzieło zatytułowane "Hakuna Matata. Tak się składa, że jesteśmy ludźmi" autorstwa Pratchaya Phintonga.



Ponieważ nie widziałem serialu Breaking Bad, nie wiedziałem o co chodzi. Tymczasem facet wciska mi telefon komórkowy z włączonym aparatem, po czym kładzie się jak długi na rzeczonym dziele. "Teraz proszę mi cyknąć". No to cykam. Patrzę, wokół żadnej ochrony, nic, cisza. A ten wstaje, sprawdza czy dobrze wyszło i mówi, że nie dobrze, że inaczej trzeba skadrować. Cykam znowu. Dwie fotki, pod różnym kątem, żebym już nie musiał powtarzać i żeby się to wreszcie skończyło. "Może być" - odpuścił mi, ale bez przekonania. Szczęśliwy był, bez dwóch zdań. "Najlepszy serial, najlepszy. Taka super pamiątka". I zniknął. Natychmiast po powrocie do domu włożyłem do odtwarzacza DVD pożyczone parę tygodni temu przez kumpla i zapomniane. Teraz sobie dopiero przypomniałem, że też mówił: "Serial wszech czasów, musisz obejrzeć". Faktycznie, przez parę tygodni nie mogłem się oderwać. Aż wreszcie trafiłem na "kultową" scenę (na zdjęciu). Dobra, owszem, ale scen "kultowych" jest kilka w każdym odcinku.


Trochę byłem rozczarowany. Stos banknotów w muzeum był ułożony z dolarów Zimbabwe. W Breaking Bad są oczywiście prawdziwe dolary. Jest różnica: w 2008 roku jeden dolar amerykański wart był 40 000 000 000 dolarów Zimbabwe. Dzisiaj w Zimbabwe używa się już tylko "prawdziwych" dolarów, kolejne denominacje nie dały rady inflacji. Stosik z muzeum na dodatek kilkanaście razy mniejszy. No cóż, facetowi widocznie silniej się wszystko kojarzy niż mnie. Ale i tak byłem wygrany: bez niego nie obejrzałbym pewnie do dzisiaj Breaking Bad. A niedługo potem pojawiły się ponownie w gazetach zdjęcia agenta Tomka pławiącego się w luksusie. Podobnie jak facet z muzeum, podobnie jak Huell z Breaking Bad, agent Tomek fotografował się z cudzymi pieniędzmi. Nie mogłem się oprzeć skojarzeniu. Też mi się silnie kojarzy. I też bez sensu. Bo przecież w porównaniu do prawdziwego pasjonata serialu, amatora sztuki nowoczesnej, w porównaniu do rozmarzonego Huell'a leżącego na milionach dolarów agent Tomek jest jak dolar Zimbabwe do amerykańskiego dolara. I też ważny tylko w obiegu wewnętrznym. Futbol narodowy, parkowisko narodowe, agent narodowy. Z rozbawieniem przeczytałem, że agent Tomek rozbił luksusową furę, bo się patriotycznie zamyślił, bo Polskę miał w sercu. W sercu kraj? Breaking bad!

Idźcie koniecznie do Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Uruchamia niekończący się ciąg skojarzeń.




PS. Breaking Bad czyli, w wolnym, autorskim tłumaczeniu: Jak stałem się zły

2013-12-02

Jak wpuścić Ukrainę na arkę Noego

"Ukraina dla ludzi" - hasło zwycieskie Partii
Regionów  i jej 
błęitne flagi, wybory 2010. 
Kiedy przy okazji wydarzeń w Kijowie słucham opinii niektórych polskich polityków, mam wrażenie, że Unia Europejska to dla nich taka arka Noego. Nie nasza co prawda, ale skoro już nas wpuścili, to teraz my wybijemy dziurę w burcie i powpuszczamy nasze ulubione zwierzątka kierowani złudną nadzieją, że wtedy wzrośnie nasze miejsce w unijnej taksonomii.

Nie tylko w Kijowie zwolennicy zbliżenia z Zachodem patrzą na nas jak na tych, którym się to już udało, z nadzieją, że podzielimy się cennym doświadczeniem. Może to doświadczenie jest za małe, może po prostu nieprzemyślane, nie wiem, ale okazuje się, że nie aż tak cenne. Ten czy ów, z prawa czy z lewa, oświadcza, że teraz wszystko zależy od Brukseli. I że jedyny problem to Janukowycz, który już za chwilę straci grunt pod nogami. Ukraińcy tego słuchają. Bardzo uważnie śledzę od lat co się dzieje na Ukrainie i nie mam wrażenia, żeby wszystko zależało od Brukseli.

Polscy politycy, jeżeli chcą Ukrainie pomóc, powinni wytłumaczyć na czym polega przystępowanie do UE. Na czym w ogóle UE polega. Zakładając, że sami to rozumieją. To proste: trzeba mieć funkcjonującą demokrację i funkcjonującą gospodarkę rynkową. Jak się ma, to można zgłosić kandydaturę do unii skupiającej inne państwa, które też mają. Kandydat przystosowuje wówczas, z pomocą UE, swoje prawo tak, by współgrało z pisanymi zasadami, na których wspólne działania opierają państwa członkowskie. Są też zasady niepisane, domniemane, oczywiste: na przykład takie, że demokracja to nie tylko instytucje, ale też pewne wartości. Że wolnorynkowa gospodarka to nie tylko kasa, ale też na przykład wyplenienie korupcji.

Ukraina jest jeszcze o lata świetlne od sytuacji, w której można będzie powiedzieć, że jest państwem europejskim, gotowym by przystąpić do UE. Z podziwem patrzę na ludzi, którzy manifestują w Kijowie. To dowód na to, że ich dążenia i emocje są proeuropejskie, że Ukraina to nie tylko Janukowycz, że jest w Ukrainie Europa. To także wspaniałe świadectwo dla broniących stanu posiadania i wygody obywateli UE, którzy usta pełne mają sloganów o solidarności i sprawiedliwości, a tak naprawdę nie czują już co to jest, bo ktoś to dla nich wywalczył dawno, bardzo dawno temu. Nie przywołują już nawet wolności, bo wydaje im się podejrzana. Głos Europejczyków z Kijowa może uświadomi im, że dobrobyt, wolność, demokracja, prawa człowieka, bezpieczeństwo, to wszystko co mają jako obywatele UE to nie są rzeczy banalne i dane raz na zawsze.

Ale wydarzenia w Kijowie są wyjątkiem. A Charków? A Donieck? Tam ludzie znacznie słabiej rozumieją, o co chodzi kijowianom niż my to rozumiemy w Warszawie. A Łuck, który nadał Stepanowi Banderze honorowe obywatelstwo? Nie kiedyś tam, tylko w 2010, dopiero co. A nacjonalistyczna partia Swoboda, aktywna też w obecnych protestach? Też mamy ONR, ale on nie bierze udziału w wyborach, to margines. Poziom korupcji, która jest głównym mechanizmem napędowym państwa i jego gospodarki, na długo przekreśla europejskie aspiracje tej części Ukraińców, którzy je mają. A Janukowycz jest wyrazicielem olbrzymiej części ukraińskiego społeczeństwa, które nadal postrzega NATO jak wroga, i któremu mentalnie i poltycznie bliżej do Rosji niż do Europy.

Polscy politycy, by zbliżyć Ukrainę do UE, powinni mówić jak naprawdę rzeczy się mają. Ale często inaczej postrzegają swoją rolę. Gdy tylko staną na czele takiej czy innej unijnej delegacji na głowie stają, żeby przed "zachodnimi" ukryć stan rzeczy: "wybory na Ukrainie przebiegają wzorowo. Walka z korupcją jest skuteczna. Prasa jest wolna". Bzdury. Tak nie jest. Na wątpliwości odpowiadają zawsze podobnie: "to taka wschodnia, słowiańska specyfika. Tylko my Polacy to rozumiemy. Dlatego jesteśmy nieodzownym łącznikiem między wschodnią Europą a UE". Oszukując polską i unijną opinię publiczną nie przybliżają Ukrainy do Europy. Zbyt często odnoszę wrażenie, że wielu polskich polityków, mediując w sprawie Ukrainy, zachowuje się jak kiepski, skorumpowany adwokat, który chce wielką, poważną firmę skusić do zrobienia interesu z półlegalnym warsztatem, bo liczy, że sam na tym skorzysta.

A przedstawianie układu stowarzyszeniowego jako furtki do członkostwa to skrajna nieodpowiedzialność. Bywa, że również hipokryzja, gdy hasło "Razem w UE" rzuca eurosceptyczny polityk. Wszyscy ci, którzy dają Ukraińcom nadzieję, że przystąpienie do UE, przez osmozę chyba, zapewni Ukrainie demokrację, sprawne państwo i wolną od korupcji i sprawną gospodarkę, po prostu ich oszukują. Nie tak to działa. Najpierw trzeba spełnić warunki, potem przystępować do UE. Ich spełnieniu może i powinno służyć stowarzyszenie. Ale nie wolno go forsować wedle zasady: byle podpisać, byle skłonić Brukselę do wystawiena czeków (zasadne było pytanie Sikorskiego o "polskie miliony", które Kaczyński chce wpompować za pośrednictwem Janukowycza w skorumpowaną Ukrainę), a potem jakoś to będzie. To złe dla Ukrainy. Złe oczywiście dla UE i idei integracji, partnerstwa, stowarzyszenia, rozszerzenia. To również złe dla Polski. Reformy i modernizacja Ukrainy: to jest cel, w realizacji którego powinniśmy pomagać Ukraińcom zamiast mamić ich niejasnym dla wielu pojęciem "członkostwa", jak hohsztapler mamiący jarmarczną publiczność zaklęciem abrakadabra.

2013-12-01

Pierwsza krucjata antydżenderowa

Jeszcze rok, półtora roku temu informacja, że się ukończyło na uniwersytecie gender studies wywoływała zwykle niezrozumienie. Co takiego ? Jakie „studies” ? Ale to się zmieniło. Dziś wywołuje przerażenie. Albo podniecenie. Nie, co ty, naprawdę?! Za sprawą katolickich hierarchów, rzeszy proboszczów i wikarych oraz tak zwanych środowisk konserwatywnych niszowe studia stały się powszechnie znane. Ale nie jako kierunek uniwersytecki, nie jako specjalizacja badawcza tylko jako ideologia wszelkiego zła.

„Gender" to „ideologia groźna jak nazizm", to „gendertotalitaryzm” – mówi katocelebryta YouTube'a ksiądz Dariusz Oko. Według publicysty Frondy Tomasza Terlikowskiego, „gender” to groźna ideologia, która zagraża naszym dzieciom. Ideologia gender „niszczy człowieka” - glosi w Naszym Dzienniku ksiądz profesor Janusz Bujak, a abp Marek Jędraszewski z Łodzi, w imieniu „wspólnoty polskich biskupów » przestrzega, że gender „uderza w rodzinę", a więc także w „przyszłość społeczeństwa", „prowadzi do śmierci cywilizacji.



Czarny pijar przeciw gender i homolobby

Ten, kto wymyślił termin "ideologia gender" powinien dostać jakieś grand prix czarnego pijaru. Angielskie słowo "gender" potęguje uczucie obcości. A termin "ideologia" narzuca relację opartą na konfrontacji: nie można już być neutralnym, trzeba zająć stanowisko, wybrać obóz i się okopać. W odróżnieniu od filozofii czy teorii, „ideologia jest narzędziem bezwzględnej walki o swoje interesy, także kosztem prawdy i dobra – uzasadnia ksiądz Oko użycie terminu ideologia - narzędziem w bezpardonowej walce o korzyści dla ateistycznego gender i homolobby” (Tygodnik Niedziela, 24/2013).

Tymczasem nie ma czegoś takiego jak „ideologia gender”. Jest stworzone w latach sześćdziesiątych pojęcie „gender”, stosowane jak instrument badawczy. Można uważać, że jest przydatne albo nie, ale nie można być za albo przeciw niemu. Tym samym nie ma „teorii gender” , z którą można się zgodzić lub ją odrzucić. Pojęcie „gender” ma polskie tłumaczenie: to społeczno-kulturowa tożsamość płciowa. Odróżnia się ją od pojęcia płci biologicznej ograniczającego się do fizjologii, anatomii i genetyki. „Studia gender” od początku lat dziewięćdziesiątych zajmują się badaniem roli społecznej mężczyzn i kobiet, starają się dociec co oznacza dziś, w sensie społecznym, bycie mężczyzną albo kobietą, jaka jest relacja między nimi, jaka jest ich społeczna sytuacja.

Najwyraźniej jest dziś w Kościele zapotrzebowanie na krucjatę. Ale trudno prowadzić krucjatę przeciw instrumentom badawczym, naukowym pojęciom czy studiom uniwersyteckim. Można natomiast ogłosić ją przeciw „propagatorom ideologii”. Branding wroga poprzez użycie słowa „ideologia” powiódł się znakomicie.



"Chłopaki nie płaczą"

Pije jak chłop (wypowiedziane z niesmakiem), ma powodzenie u kobiet (z uznaniem), ugania się za chłopami (czyli dziwka), ubiera się jak facet (czyli pozbawiona kobiecości, może lesbijka), marze się jak baba (czyli niemęski) – przypisanych męskości i kobiecości cech jest bez liku, od najwcześniejszych lat życia. „Nie będę chodzić w takich dziewczyńskich butach” zaprotestuje chłopiec już w przedszkolu. A Tadeusz Wozniak w ostatnim Dużym Formacie (28/11/2013) oświadczył: „zawsze uważałem, że piosenkarstwo to zawód mało męski. Raczej dla kobiet." Studia gender badają zjawisko kulturowego przepisania i utrwalenia tych cech i zachowań, nie negują męskości i kobiecości, stawiają pytania, na przykład jak i dlaczego tak pojmowane męskości i kobiecość wpływają na dostęp do zawodu, na wysokość płacy, na łatwość awansu, na zajmowane stanowisko.

W Radiu PiN, które wchodząc lata temu na rynek reklamowało się jako jedyna stacja tylko dla facetów, leci reklama: kobieca kobieta prosi męskiego mężczyznę, by znalazł dla nich odpowiednie mieszkanie, takie żeby jej łatwo było wracać z zakupami do domu. A on nie wie jak: gdzie ja Ci takie mieszkanie znajdę, pyta po męsku zniechęcony. A ona wie i po kobiecemu, głosem przymilnej prośby mu mówi co i jak, bo się dowiedziała. Reklama się kończy i tylko wyznawca "ideologii gender" może udawać, że nie wie, czemu ta kobieta, skoro sama wie, się tym sama nie zajmie. Bo każdy inny, normalny człowiek, rozumie: kobieta nie załatwia takich spraw. Przecież jest kobietą.


Kobieta za kierownicąBeauty Parade, marzec 1952 (na zdj. Betty Page)                                                                   źródło: Wikimedia commons

"Baby są jakieś inne"

Badacze posługujący się pojęciem gender mogliby uznać kobiecą rolę w tej reklamie za ilustrację kulturowo uwarunkowanego i wyćwiczonego zachowania. Dla fundamentalistów katolickich natomiast będzie to odwód na zaprogramowaną przez Boga odmienność kobiety i mężczyzny. To z tej wrodzonej, uwarunkowanej biologiczną płcią odmienności wynikają ich role i nie ma od tego ucieczki. Próba zmiany tego stanu rzeczy jest pogwałceniem boskiego porządku i zasad religii. A to już objaw zła, któremu trzeba się przeciwstawić.

Inaczej zwolennicy równości między kobietami i mężczyznami posługujący się pojęciem społeczno-kulturowej tożsamości płciowej: będą poszukiwali sposobu, by to zmienić zachęcając dziewczynkę do wzięcia odpowiedzialności, podjęcia decyzji i działania tak, by była do tego zdolna i społecznie uprawniona również kiedy stanie się dorosłą kobietą. Niech to będzie jej wybór. Na równi z mężczyzną i na takich samych zasadach powinna mieć prawo do samorealizacji i uczestniczenia w życiu społecznym. Choć to trudne w Polsce do wyobrażenia, można być katolikiem i do tak pojętej równości dążyć. Bo rozróżnienie między tymi, którzy do badań genderowych się odwołują a tymi, którzy widzą w nich szatańską ideologię nie odzwierciedla podziału na wierzących i ateistów, na katolików i niekatolików, tylko na religijnych fundamentalistów i na ludzi otwartych.



Równość to nie identyczność

Dla fundamentalistycznych katolików dążenie do społecznej równości kobiet i mężczyzn jest jednoznaczne z dążeniem do zaprzeczenia biologicznej różnicy między kobietą a mężczyzną. To oczywista bzdura, pomieszanie roli społecznej z biologią. Równość to nie identyczność. Głupota, ignorancja czy zła wola? Proporcje między tymi składnikami fundamentalizmu różnie rozkładają się u różnych jego przedstawicieli.

Ale przyjmując taki punkt widzenia idą o krok dalej, identyfikując "ideologię gender" z "promocją homoseksualizmu". Jedynie znana i analizowana od dawna seksualna obsesja katolickich fundamentalistów może wytłumaczyć taką interpretację, bo choć badania gender mogą być pomocne w analizowaniu seksualności, to ich utożsamienie z jedną orientacją seksualną lub jej "krzewieniem" to oczywista, odwołująca się do homofobii manipulacja.

Niedawno bezpośredniego wpływu "ideologii gender" na seksualność dopatrzył się arcybiskup Michalik, identyfikując ją jako przyczynę … pedofilii (kazanie wygłoszone we Wrocławiu 16.10.2013). Rzecznik episkopatu tłumaczył potem, że nie chodziło o przyczynę tylko o "faktor". Inne "faktory" to rozwody i pornografia. Ciekawe, jaki faktor zadecydował o tym, że Bóg odebrał swoim sługom rozum? Rozum, ale przecież nie wiedzę: nie ma powodu przypuszczać, że członkowie episkopatu nie znają się na pedofili.



Kobiecy komplement

Dla katolika fundamentalisty biologiczne różnice między kobietą a mężczyzną dowodzą, że również o zróżnicowaniu ich ról i pozycji społecznych zadecydował Bóg. Jako wyznawcy esencjalizmu fundamentaliści katoliccy głoszą pogląd, że natura ludzka jest odwieczna i niezmienna, a ponieważ człowiek rodzi się albo kobietą albo mężczyzną, to – jak mówi arcybiskup Jędraszewski - „tożsamość człowieka określana jest już przez same struktury biologiczne”.

Przez długie wieki, przed pojawieniem się w latach sześćdziesiątych pojęcia gender, w taki sposób uzasadniano męską dominację w społeczeństwie i pozycję kobiety: biernej, zależnej od mężczyzny i jemu podległej, zabiegającej o jego ochronę w zamian za macierzyństwo, które jest jej jedynym przeznaczeniem. Nie ma mowy o dominacji, rzecz jasna, lecz o komplementarności płci. Dla porządku społecznego ta komplementarności jest kluczowa, przy czym to kobieta jest dopełnieniem mężczyzny, a nie na odwrót.



Tajne i jawne eksperymenty na dzieciach

Pomysł, by się rolami zamieniać, to oczywiście zboczenie. Nawet na niby, w ramach zabawy, mogłoby to być dozwolone jedynie od lat osiemnastu. Ale nie wcześniej! I dlatego słuszne Stanisław Pięta (a może Pieta? - byłoby nabożniej), poseł konserwatysta-antykomunista z PiS (tak się przedstawia na Twitterze), wystąpił z interpelacją w sprawie programu edukacyjnego "Równościowe przedszkole". Zażądał ujawnienia listy 86 przedszkoli, w których prowadzone są "eksperymenty na dzieciach". Mógłby zajrzeć do internetu, znalazłby informację bez problemu. Ale tak lepiej brzmi: ujawnia się wszak tylko to, co tajne. A wyznawcy "ideologii gender", poza działaniami jawnymi, prowadzą też oczywiście działania tajne wymierzone w naturalny społeczny porządek. Tak jak mędrcy Syjonu albo masoni: ich spiski czujni obrońcy moralności, Boga i naturalnego porządku demaskowali podobnie, jak dziś demaskują "genderyzm".

Obrońcy „normalności” nie mogą dopuścić do dominacji „ideologii gender” w programach nauczania. Tak jak stało się to na Zachodzie, skąd do nas, na Wschód, przychodzą złe wzorce. W Niemczech na przykład władze, opanowane przez „gendertotalitaryzm”, grożą rodzicom więzieniem jeżeli ich dwunastoletnie córeczki okażą się nieposłuszne i odmówią lizania sztucznych członków we wzwodzie, na które nauczycielki/ nauczyciele każą im naciągnąć wielosmakowe prezerwatywy.

Skąd o tym wiadomo? Od księdza Oko, ma się rozumieć. W Polsce na razie prawicowa prasa informuje tylko o próbach zmuszania chłopców do przebierania się za Kopciuszka. Przebieranie chłopa za babę to odzieranie chłopców z godności – alarmuje Nasz Dziennik i Fronda. Chłopcy płaczą – to jednoznaczny dowód odarcia z godności i jednocześnie negowania praw natury, bo przecież wiadomo, że normalnie chłopaki nie płaczą. Prawicowe portale nie odnotowały natomiast czy przebrane za księcia dziewczynki też zostały odarte z godności.

Członkowie episkopatu wielokrotnie potępili złą edukację seksualną i ideologię gender. Każda okazja jest dobra, na przykład święto Bożego Ciała, z którego skorzystał poznański abp Stanisław Gądecki, choć „gender” tego akurat ciała wcale nie jest taki oczywisty. Tylko psychoanalitycy mogą sprawdzić czy właśnie to niedopowiedzenie nie jest przyczyną antygenderowej obsesji Kościoła.

2013-11-27

Dymisja premiera Łotwy: bo dach był za słaby

V. Dombrovskis z rewersem łotewskiego euro ©UE
Premier Łotwy, Valdis Dombrovksis, podał się właśnie do dymisji. Podjął tę decyzję pod naciskiem krytyki wywołanej wypadkiem, w wyniku którego śmierć poniosło 50 osób: w ubiegłym tygodniu w Rydze zawalił się dach jednego z supermarketów.

Dombrovksis wystąpi za pół godziny na konferencji prasowej, by publicznie ogłosić i - mam nadzieję - wytłumaczyć swoją dedyzję. Bo premier, który się podaje do dymisji z powodu wypadku w prywatnej placówce handlowej, choćby nie wiem jak tragicznego, to jednak ewenement.

Przewiduję, że ta egzotyczna decyzja spotka się w Polsce z pochwałą opozycji, bo i u nas regularnie słychać wezwania do dymisji rządu po każdym wypadku drogowym czy budowlanym, katastrofie naturalnej lub spowodowanej ludzkimi siłami. Stawiam sto do jednego, że decyzja Dobrovskisa zostanie wskazana Tuskowi przez opozycję jako przykład do naśladowania. Przyjmuję zakłady: która partia opozycyjna wpadnie na to pierwsza.

Dombrovskis przeprowdził Łotwę przez kryzys wyjątkowo sprawnie. Jest za to wychwalany w świecie, a czym bardziej liberalne poglądy ma recenzent łotewskiej gospodarki tym więcej pochwał wygłasza pod adresem tamtejszych reform i polityki budżetowej. Ale Łotysze nie podzielają tych zachwytów, bo za dobre wskaźniki zapłacili trudnymi do udźwignięcia wyrzeczeniami wymuszonymi drakońską polityką zaciskania pasa prowadzoną przez Dombrovskisa. Czy jednak zawalenie dachu w prywatnym supermarkecie można uznać za skutek braku socjalnej wrażliwości premiera?

2013-11-22

Rekonstrukcja rządu a unijne zobowiązania

E. Bieńkowska, 16.09.2013                                ©UE
 Rekonstrukcja rządu przyniosła zasadniczą zmianę: superministerstwo rozwoju i infrastruktury stało się centrum grawitacji systemu zarządzania, dynamika układu zależna będzie od relacji między tym superministerstwem a osłabionym ministerstwem finansów. Rola premiera w ręcznym sterowaniu tą dwubiegunową konstrukcją będzie jeszcze silniejsza niż w poprzednim rozdaniu. To on wyznaczy punkt równowagi między tymi dwoma ministerstwami. A tym samym między sprawnym wydawaniem pieniędzy, w dużej mierze unijnych, a działaniami mającymi zdyscyplinować te wydatki tak, by nie dopuścić to nadmiernego wzrostu deficytu i długu publicznego. Będzie to miało zasadnicze znaczenie dla tempa i kierunku rozwoju Polski w najbliższym czasie, ale i dla realizacji naszych zobowiązań wobec UE.

Jak zwykle najtrudniejsze do zdefiniowania są przymiotniki. "Sprawne" wydawanie pieniędzy oznacza dochowanie unijnych procedur, ich wydatkowanie zgodnie z celami zapisanymi w finansowanych projektach, skutecznie zapewnienie dofinansowania funduszy unijnych pieniędzmi z krajowego budżetu. Ten techniczny i organizacyjny wymiar sprawności stanowi największy atut Elżbiety Bieńkowskiej. Bieńkowska wciąż podkreśla swoją technokratyczną orientację zarzeka się, że nie jest politykiem. Szkoda, bo wbrew coraz bardziej rozpowszechnionemu poglądowi nie jest źle, gdy polityką zajmują się politycy. Szkoda, bo sprawne wydawanie pieniędzy to również takie, które służy trwałemu wzrostowi gospodarczemu i tworzeniu miejsc pracy. W dziedzinie rozwoju, prawdziwego rozwoju, potrzeba politycznej wizji. Ale to nie jest zadanie dla pani superminister, jej rola była i pozostaje wykonawcza. Wizję ma mieć premier.

Jeżeli Donald Tusk taką wizję ma, to dobrze. Jednak "sprawne" wydawanie pieniędzy może znaczyć też spożytkowanie ich w taki sposób, by spektakularne inwestycje infrastrukturalne przyniosły szybki i widoczny efekt. Taki, który da się politycznie zdyskontować w czasie kampanii wyborczej. I tu widzę zagrożenie, bo bardzo rzadko udaje się przy takim podejściu pogodzić wydatki na beton z rozwojem przez wielkie "R". A przecież o to chodzi, by te trzy rodzaje sprawności dało się zrealizować jednocześnie. Presja kalendarza wyborczego i sondaży opinii mogą w tym przeszkodzić.

Mogą w tym przeszkodzić tym łatwiej, że superminister rozwoju regionalnego i infrastruktury nie ma przeciwwagi w postaci silnego ministra finansów. To prawda, że zbyt silny strażnik kasy, ortodoksyjny zwolennik zaciskania pasa stanowi zwykle przeszkodę w rozkręcaniu gospodarki. Czy jednak minister Szczurek będzie w stanie zrealizować program minimum i przynajmniej doprowadzić deficyt finansów publicznych do właściwego poziomu?

O. Rehn, komisarz dz. finansow, informuje, że Polska
nie wywiązała się z  zobowiązań. 
15.11.2013    ©UE
To kolejne pytanie ważne z powodu zobowiązań Polski wobec UE. Dopiero co (15 listopada) Komisja Europejska uznała, że Polska, objęta od 2009 roku "procedurą nadmiernego deficytu", nie wywiązała się z wcześniejszych zobowiązań. Komisja obeszła się z Polską nadzwyczaj łagodnie proponując przyznanie jej dodatkowego roku na obniżenie deficytu do poziomu 3% w 2014 i utrzymanie go w 2015. Teoretycznie miała do dyspozycji sankcję w postaci groźby zamrożenia funduszy strukturalnych. Tak postąpiono w ubiegłym toku z Węgrami. Fakt, że węgierski przypadek był inny. Prawda też, że ostatecznie groźba nie została zrealizowana, bo Komisji udało się skłonić Węgry do działania. Ale jeżeli Polsk
a i tym razem nie dotrzyma słowa, należy się spodziewać, że podobnej groźby nie uniknie. Dla Tuska byłby to nie tyle problem finansowy ile polityczny, natychmiast wykorzystany przez opozycję.

Rząd Tuska i jego nowy minister finansów mają czas do 15 kwietnia 2014 roku, by udowodnić Komisji i Radzie, że właściwe kroki zostały podjęte. To raptem pięć miesięcy. Krótko, by nadgonić opóźnienie, tym bardziej, że jednorazowe zbicie deficytu pieniędzmi z OFE, wymyślone przez Rostowskiego, nie będzie traktowane jako spełniający oczekiwania środek zaradczy. Tych pięć miesięcy może się jednak również okazać bardzo długim okresem, gdyby trzeba na ten czas odłożyć działania zjednujące elektorat. Najłatwiej sobie wyobrazić, że działania te oznaczałyby wydatki, nie do pogodzenia z obniżaniem deficytu. Takie opóźnienie w przedwyborczej taktyce, oznaczające oszczędności dla budżetu, może się okazać kosztowne politycznie, bo wybory do Parlamentu Europejskiego tuż tuż.

Nie od dziś odnoszę wrażenie, że prounijne zaangażowanie Tuska, tak wyraźne podczas polskiej prezydencji w 2011, wciąż słabnie. Unia bankowa, jednolity patent, dyrektywa antynikotynowa i oczywiście polityka klimatyczna - to zaledwie kilka przykładów odstąpienia przez Tuska z unijnego kierunku. Bo notowania sondażowe coraz gorsze, bo w partii rokosz za rokoszem, bo opozycja odnosi sukcesy w przekonywaniu wyborców, że w Polsce dzieje się bardzo źle. Tymczasem członkostwo w UE wymusza myślenie o przyszłości, długowzroczność, podejmowanie działań o trwałych skutkach,wymusza reformy. To często sprzeczne z taktyką wyborczą, z poszukiwanim sondażowej popularności, która narzuca krótkowzroczność, skupienie się na szybkim, spektakularnym efekcie, tak lubianą w Polsce postawę "jakoś to będzie". Najbliższe miesiące pokażą, jak Tusk poradzi sobie z tymi sprzecznościami.

Pochwała chińskich standardów

Jaki kierunej wskazuje W. Janukowyczowi K. De Gucht, komisarz UE
ds. 
handlu? Raczej wiadomo. Kijów, 
2.10.2013                             ©UE 
Ci, którzy oskarżają Unię Europejską o stawianie Ukrainie politycznych warunków, uniemożliwiających ponoć stowarzyszenie z Ukrainą, albo nie wiedzą czym są europejskie standardy demokracji i państwa prawa, albo je odrzucają. Jedynie na pierwszy rzut oka może dziwić fakt, że podobne zarzuty formułują wobec UE narodowcy i kombatanci PZPR. Nie po raz pierwszy łączy ich tęsknota za państwem, któremu europejskie wartości są obce. Słowa Miłosza "Jest ONR-u spadkobiercą Partia" nie straciły nic na aktualności, czego dowodzą między innymi komentarze na temat relacji UE z Ukrainą. Takie jak te wypowiadane przez Leszka Millera.

Ukraińska Rada Najwyższa odrzuciła dzisiaj pakiet projektu ustaw, które miały pozwolić na spełnienie unijnych wymagań warunkujących podpisanie układu stowarzyszeniowego. Nie po raz pierwszy zresztą: termin głosowania był wielokrotnie przekładany. Za każdym razem parlamentarna większość dawała Unii sygnał: nie mamy odwagi powiedzieć wam wprost, że warunków nie spełnimy, weźcie i się domyślcie. Za każdym razem dawała sygnał Rosji: was boimy się jeszcze bardziej, pamiętamy o naszych naturalnych więzach. Nie wynika to tylko z czystego wyrachowania. Partia Regionów, jej olbrzymi elektorat i wielu w ogóle nie głosujących Ukraińców, zwłaszcza we wschodniej części kraju, rzeczywiście jest przekonana o słuszności rosyjskiego wyboru. Ba, o jego naturalnym charakterze.

Unia Europejska do ostatniej chwili udawała Greka. Z różnych powodów. Gospodarczo umowa o wolnym handlu, zasadnicza z ekonomicznegompunktu widzenia część układu stowarzyszeniowego, rzeczywiście jest dla UE ważna. Przy zachowaniu właściwej skali podobnie ważna jak inne umowy handlowe, która UE regularnie zawiera. O energii nawet nie wspominam, to oczywiste. Opłacało się więc łudzić, że może się uda, bo cuda się zdarzają. Trzeba też było wytrwać do ostatniej chwili z powodów politycznych, choćby ze względu na Polskę i Litwę. Wizerunkowo wreszcie nie było powodu by zbyt wcześnie ogłaszać porażkę. Parlamentarna misja Coxa i Kwaśniewskiego w ostatnich kilku tygodniach służyła już wyłącznie zachowaniu pozorów. Zniewagi jakie ze strony Janukowycza znosili obaj politycy: kłamstwa w żywe oczy, wielogodzinne oczekiwanie na spóźniającego się rozmówcę, prostackie zwodzenie podczas prowadzących donikąd spotkań, odwołane w ostatniej chwili zebrania, dowodzą wielkiej determinacji z ich strony. Chcę wierzyć, że wyłącznie z oddania sprawie, a nie z chęci przedłużania misji z powodu braku lepszego politycznego zajęcia.

Zwolennicy zbliżenia z Ukrainą mają się o co martwić, skoro dzisiejsza decyja Rady Najwyższej zablokowała sytucję prawdopodobnie na dwa lata, bo w 2014 mamy wybory europejskie w UE, a w 2015 wybory na Ukrainie. Unijny komisarz do spraw rozszerzenia odwołał dziś swój wyjazd do Wilna, bo jego udział w szczycie Partnerstwa Wschodniego nie ma już żadnego uzasadnienia: stowarzyszenia z Ukrainą nie będzie. Nic jednak nie może usprawiedliwić słów Leszka Millera, który oskarżał dziś UE, między innymi na Tweeterze, o popełnienie "fatalnych błędów". "Do tego prowadzi prymat polityki nad ekonomią" - mówi Miller. Jednoznacznie daje do zrozumienia, że gdy chodzi o pieniądze, nie należy zawracać sobie głowy prawami człowieka, demokracją, państwem prawa.

To sposób rozumowania, który obowiązuje na przykład w komunistycznych, choć wolnorynkowych Chinach. Ma zalety: dzięki temu pragmatycznemu podejściu Chiny podbijają dziś gospodarczo Afrykę. Podpisywanie umów handlowych jest łatwiejsze, gdy nie towarzyszą im wymagania polityczne. UE je stawia, gdy jest w stanie uzyskać to, na czym jej zależy. Fakt, że bywa bardziej "pragmatyczna", gdy rozmawia o gospodarce z Rosją albo Chinami właśnie, a bardziej wymagająca, gdy jej partnerem są kraje rozwijające się, zależne od jej pomocy finansowej. W przypadku Ukrainy, bliskiego - również geograficznie - partnera, potencjalnego kandydata do członkostwa sformułowanie politycznych wymagań jest szczególnie uzasadnione. Z UE już tak jest: kiedy Polska przystępowała do UE musiała sprostać tak zwanym kryteriom kopenhaskim, między innymi politycznym. Leszek Miller pewnie jeszcze pamięta: były one zaprzeczeniem PRL-u. Można zarzucać UE, że czasem przedkłada realpolitik nad obronę europejskich wartości. Ale nie można nie wiedzieć, że zasadniczym elementem unijnej doktryny w relacjach międzynarodowych jest promowanie tych wartości i odrzucenie poglądu, że wolny rynek jest ważniejszy niż demokracja.

Miller cytuje opinię ukraińskiego komentatora, wedle której błąd UE polegał na "sprowadzeniu wszystkiego do uwolnienia Tymoszenko". To nieprawda, choć oczywiście kwestia więźniów politycznych jest bardzo istotna. Ponieważ jest istotna, niektóre unijne rządy, do pewnego czasu również Polska, rzeczywiście żądały przynajmniej umożliwienia Tymoszenko leczenia za granicą. Ten warunek szczególnie uporczywie formułuje Angela Merkel. Ale oficjalne stanowisko UE wymienia trzy warunki: zgodny z europejskimi i międzynarodowymi standardami system wyborczy, zaprzestanie wybiórczej sprawiedliwości (przykładem jej stosowania jest Tymoszenko) i spełnienie wymagań sformułowanych przez Radę Europejską 10 grudnia 2012. UE nigdy nie zastąpiła tych warunków jednym, uwolnienia Tymoszenko, choć tak może się wydawać na podstawie lektury gazet.


Od czasu odzyskania niepodległości Ukraina ma zasadniczy problem z dokonaniem wyboru cywilizacyjnego. Podobny problem, od czasu zmiany systemu politycznego w Polsce, mają nacjonaliści i postpezetpeerowska lewica, jedni i drudzy przeżarci PRL-em. Endecko-oenerowski rodowód polskich narodowców wyklucza wszelką nadzieję na zmianę ich sposobu myślenia. Ale lewica ma szansę, pod warunkiem, że nastąpi wielka zmiana świadomości i liderów. Dla dobra lewicy Miller musi z polityki odejsć, bo należy do innego świata.

2013-10-04

Poprawność polityczna i inne poprawności

Do czego służy poprawność polityczna? W Polsce poprawność polityczna służy do budowania kulturowej tożsamości "niepokornych". Tak jak Unia Europejska służy do budowania politycznej tożsamości brytyjskim eurofobom z partyjki UKIP. Nasi "niepokorni" też zresztą są eurosceptyczni i z przekąsem mówią o "europejczykach". "Niepokorni" konsekwentnie nawiązują do polskiej tradycji i nie bez powodu, bo tradycja niepokorności jest w Polsce długa i bogata. Dzisiejsi nasi niepokorni, wielbiciele powstań i piewcy starych, dobrych wartości, przebrani w kostium niepokorności wyglądają jednak jak statuetki "małego powstańca" ze Starego Miasta w Warszawie: kiczowata materializacja tandetnej odmiany pamięci zbiorowej, figura pewnej formy poprawności, narodowego konwenansu. To podstarzali i nadęci naśladowcy "Szatana z siódmej klasy" (dla przypomnienia: powieść dla młodzieży Kornela Makuszyńskiego): chcą być tak samo sztubaccy, ale pozbawieni są jego polotu, świeżości i niezawodnej logiki.

"Niepokorność" budowana w opozycji do poprawności politycznej nie jest atrybutem jednej grupy politycznej, ideologicznej wspólnoty, specyficznego środowiska. Moda na nią jest dość powszechna. W dobrym tonie jest w Polsce wyszydzać polityczną poprawność, jej wyszydzanie jest wręcz obowiązkowym składnikiem popularnej u nas poprawności politycznej á rebour. Nic więc dziwnego, że wystawiana przez Teatr Współczesny w Warszawie sztuka Géralda Sibleyrasa "Napis" od paru lat cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem publiczności, bo przecież mówi o politycznej poprawności. Tak przynajmniej wynika z przygniatatającej większości recenzji publikowanych w polskiej prasie.

W odróżnieniu od recenzji francuskich (sztuka powstała nad Sekwaną), gdzie mowa głównie o satyrze na ludzką głupotę i zakłamanie, polskie recenzje zwykle chwalą autora za jego odważny atak na polityczną poprawność ("gorzka komedia o politycznej poprawności", czytamy w Rzeczpospolitej). Głupota ma tu więc bardzo konkretną nazwę, ma też bardzo konkretne korzenie, bo niemal wszędzie (Nasz Dziennik, Rzeczpospolita, Przegląd Powszechny) bohaterowie sztuki, wyznawcy poprawności politycznej i drobnomieszczańskiej zasady "do cudzych spraw się nie mieszam" to "Europejczycy". Europejczycy, czyli oni, czyli obcy.

To zabawne jak często polscy recenzenci odnoszą się do europejskości poprawności politycznej, bo w sztuce nic na ten temat nie ma. We Francji polityczna poprawność przez lata była wyśmiewania jako amerykański wymysł, objaw tamtejszego zakłamania (historycznie rzecz biorąc to uzasadnione). "Teraz, kiedy mamy Europę" jest w sztuce jednym z licznych komunałów. Ale w polskich recenzjach Europa, Europejczycy, wspólna Europa to nie jedna z wielu ideii skorumpowanych bezmyślnych nadużywaniem. To nie osierocone słowo, pozbawione myśli. To kontekst. To naturalna pożywka znienawidzonej politycznej poprawności.

W Polsce najgorętszymi przeciwnikami politycznej poprawności są krzewiciele i obrońcy innych rodzajów poprawności: narodowej, historycznej, obyczajowej. Wszystkie one, jak im sie przyjrzeć, też są polityczne, ale polityczne inaczej. Naszość jest kryterium odróżniającym. Bo tamta poprawność jest cudza, a te są nasze. W Naszym Dzienniku używają nawet anglojęzycznego terminu political correct, żeby było jasne, że chodzi o obcą modę. Sibleyras wyśmiewa ludzką głupotę, u nas jednak jego sztuka odbierana jest jak satyra na obcych i na tych wśród nas, co jak modne papugi po nich powtarzają. Tam naturalnym odwołaniem jest Gustave Flaubert, w naszych głowach niezmiennie brzmi jak ostrzeżenie fraza z "Grobu Agamemnona" Słowackiego: "pawiem narodów byłaś i papugą, a teraz jesteś służebnicą cudzą".

Poprawność polityczna, zdemaskowana w polskich recenzjach jako obiekt szyderstwa Sibleyrasa jest też jasno usytuowana w czasie: jest elementem naszej współczesności, jest opakowaniem narzuconej nam nowoczesności, "nowinkarstwa", poddaniem się "prądowi czasu" jak napisano w Naszym Dzienniku. Bohaterowie sztuki (z jednym chlubnym wyjątkiem) to "nowocześni w poglądach" (Nasz Dziennik) "zwolennicy postępu" (Rzeczpospolita), "spora część Europejczyków z dumą mówiących o sobie my jesteśmy nowocześni i pozbawieni uprzedzeń" (Polskie Radio). Sibleyras tymczasem nie gloryfikuje z zasady lepszej zaszłości od naturalnie gorszej nowości. Nie cierpi na fobię polskich niepokornych. Może też dlatego, że dla niego odrzucenie faszyzmu, rasizmu, homofobii nie jest żadną nowinką. Nie jest "lewicową demagogią" (Przegląd Powszechny). U nas - ciągle jest. Pewne zasady poprawności (nie koniecznie politycznej w utartym znaczeniu tego terminu, poprawności ludzkiej, po prostu, zakorzenione od kilkudziesięciu lat (tak, nie od wieków przecież) jako normy współżycia i elementy debaty publicznej u nas są wciąż budzącymi nieufność obcymi nowinkami. Tak się złożyło, że ich objawienie zbiegło się w czasie z przystąpieniem do Unii Europejskiej.

Ma rację recenzent Polskiego Radia, który zauważa, że "to są współcześni "straszni mieszczanie" po mistrzowsku sportretowani niegdyś przez Tuwima. Sibleyras pokazuje jednak, że znak tego drobnomieszczaństwa odwrócił się. O ile dawny kołtun z furią niszczył wszystko, co nowoczesne i wnoszące trochę świeżego powietrza w bogoojczyźniany światek, dziś kołtun ponowoczesny z równą nienawiścią niszczy wszystko i wszystkich, którym nie odpowiada zredukowana do banału nowoczesność i otwartość." Ma rację, gdy mówi o francuskim kołtunie. Polski kołtun ma ten etap jeszcze przed sobą i bliżej mu do kołtuństwa opisywanego przez Dulską i Tuwima, niż przez Sibleyrasa.

Sibleyras wyśmiewa bezmyślność, bezrozumne posługiwanie się ideami-gotowcami, ideowym prêt à porter, ale nie same idee. To nie tolerancja, nie odrzucenie rasizmu są żałosne, ale to, że między słowem a ideą, między hasłem a wartością nie ma już związku. Tak rodzi się hipokryzja: poprawne komunały maskującą zakorzenione, stare nienawiści, na przykład antysemityzm. W dialogach jest klepanie frazesów. Nie ma myśli. Są konwenanse. Nie ma przekonań. Problem to stary, znany i opisywany we Francji przynajmniej od 18 wieku. Sibleyras w sposób oczywisty nawiązuje do słownika komunałów Flauberta i do postaci panów Bouvard i Pécuchet.

Krytycy polskiej sztuki (literatury, malarstwa, filmu) często zarzucają jej niezdolność do przekazywania treści uniwersalnych, do wyjścia poza polską lokalność. To nic nowego. Ciekawe jednak, że to uwięzienie w lokalności dotyczy nie tylko twórców, ale też odbiorców sztuki, którzy automatycznie odczytują treści uniwersalne jak lokalne, ponadczasowe - jak dziejące się teraz. Tłumaczy to zapewne sukces "Napisu" w Polsce, sztuki sympatycznej, ale jednak bulwarówki (skeczowa interpretacja tekstu przez aktorów Macieja Englerta jeszcze ten charakter podkreśla). Lubimy Sibleyrasa, bo to swój chłop: stamtąd, ale świetnie rozumie nasze spojrzenie, przyznaje nam rację. Możliwe, że by się Sibleyras zdziwił, gdyby wiedział.

Streszczenie sztuki i wybór recenzji z polskich mediów są dostępne na stronie internetowej Teratru Współczesnego.

 

2013-10-01

Cenzura obywatelska: przeciw zboczeńcom

To nie jest tak, że na napór zboczeńców wszelkiej maści nic się nie da poradzić. Da się, jeśli każdy z nas zachowa czujność. Sam się o tym wczoraj przekonałem, gdy odwiedziłem Zamek Ujazdowski. Obejrzałem wystawę "British-Polish" w zamkowym Centrum Sztuki Współczesnej. Na ścianach goła Kozyra, obnażony Althamer ze zwierzęcych jelit, o innych erekcjach i odbytach nie wspomnę. Przyznaję, poszedłem z dziećmi. Często chodzę z dziećmi. Nastoletnimi. Niech publiczne wyjawienie tego grzechu służy mi za pokutę. Chodzilibyśmy tak nieświadomie i w nieświadomości wyszlibyśmy z Centrum, gdyby nie pani pilująca jednej z sal. Nie wpuściła moich dzieci.

- Pełnoletni jesteście? Jak nie, to się nie wchodzi. Nie jakieś tam półśrodki: od 12 lat, od 16. Pełnoletność jest wymagana, dzieci to dzieci. Zdezorientowany pytam, czy to jakiś odgórny zakaz. Może Dyrekcja? Może kurator wystawy? Może ministerstwo? Nie, pani sama z siebie. Widzi, że patrzę na jej identyfikator (może jest funkcjonariuszką jakiejś brygady obyczajowej?), zdeterminowanym gestem rewolucjonisty podtyka mi go nagle pod nos: - Proszę, tak się nazywam! Zrozumiałem: gotowa jest zginąć za przekonania. Pytam głupio: jak to, czemu. - No chyba wiadomo czemu. Dzieciom zboczeń się nie pokazuje. Zboczone obrazy namalowała Katarzyna Przezwańska. Ta od kolorowych plam na bródnowskim asfalcie? Nigdy bym jej o bezeceństwa nie podejrzewał. Tymczasem na płótnie wagina! Fakt, w innych salach wiszą gorsze rzeczy. Ale tam permisywizm, a tu obywatelska postawa. Tam pilnujący udają, że zła nie widzą. Tu - obywatelska cenzura pani pilnującej. Zapisem cenzorskim obejmuje tylko wytwory sztuki patologicznej w tej jednej sali, dalej jej jurysdykcja nie sięga. Ale gdyby tylko mogła, ochroniłaby dziatki przed bezwstydem.

Wokół sporo religijnych symboli. Dwie sale dalej Robert Rumas pozatapiał w wekach hostie, figurki Matki Boskiej, ale i flagę polską, i monety, i serdelki: wszystko, czego Polakowi potrzeba, by przetrwać. Nazwał to "Bóg w mojej ojczyźnie jest honorowy". Nieco dalej - Nieznalska Dorota. Wiadomo: krzyż i genitalia. Na ekranie leci film "W imieniu Rzeczpospolitej" - nie żadna fikcja, autentyk, prawdziwe nagranie z prawdziwego procesu, w którym prawdziwy sędzia skazał artystkę za szklany, podświetlany krzyż i zdjęcie członka. Sędzia pilnujący. I pani pilnująca. Bez względu na bliskość religijnych symboli (choć to okoliczność obciążająca), stoją na straży obyczajności. Ale sędzia w imieniu Rzeczpospolitej - jakiejś innej chyba niż moja Rzeczpospolita. A pani pilnująca - dla dobra moich dzieci, w swoim własnym imieniu.

W dokumencie o Komedzie (w TVP Kultura pokazywali) Andrzej Wajda mówił, że jego "Niewinni czarodzieje" najdłużej ze wszystkich jego filmów przeleżeli na półce, bo wbrew temu co się myśli, cenzura w PRL nie dotyczyła tylko polityki, czuwała nad obyczajami i obyczajowością. Obyczajowość była polityką. I tak już widać zostało. Cenzor PRL i partyjny sekretarz, gdański sędzia Tomasz Zieliński, poseł Witold Tomczak (ten z Zachęty, od Cattelana), pani z identyfikatorem pilnująca sali w CSW - każdy z nich z mocy sprawowanego urzędu uznaje, że może i powinien obyczjności strzec. Wystawa British-Polish przedstawia znaczące dzieła polskie i brytyjskie powstałe w latach dziewięćdziesiątych, rewolucyjnych dla obu społeczeństw. Sztuka - nie po raz pierwszy ani ostatni - sięgnęła po tabu. Podtytuł wystawy to "Sztuka krańców Europy". Jeśli pójdziecie oglądać, to koniecznie z dziećmi i nie pomińcie pani pilnującej sali z płótnami Katarzyny Przezwańskiej - bo to najciekawszy egzemplarz całej wystawy. Pokazuje trwałość tabu i zakorzenienie obywatelskiej cenzury na naszym krańcu Europy. Warto, a bilet niedrogi, sprzedają w kasie bilety rodzinne.

 

2013-09-23

Polski Dzień bez Biletu

Jezdnie dla rowerów. Ludzie na ulicach. Samochodów nie uświadczysz. Nic dziwnego: żeby dziś wyjechać samochodem trzeba mieć specjalne zezwolenie wydawane w specjalnych sytuacjach. Dziś po raz dwunasty Bruksela obchodziła Dzień bez Samochodu.

Widziałem to kiedyś na własne oczy, ale nie dziś, dziś byłem, normalnie, w Warszawie. I też obchodziłem, a jakże, Polski Dzień bez Biletu. W Warszawie samochodów 22 września tyle co zwykle w niedzielę. Rowerzystów też. Ci, którzy zwykle jeżdżą metrem, tramwajami i autobusami, też nie zmieniali przyzwyczajeń, ale z okazji Europejskiego Dnia bez Samochodu jeździli za darmo. Poziomu spalin w mieście ani poziomu świadomości ekologicznej to nie zmieniło, ale przynajmniej parę złotych zostało w kieszeni tych, którzy jeszcze samochodów nie mają. Grosz do grosza, kiedyś sobie kupią. Bo jak żyć bez samochodu? No jak żyć?



2013-09-18

Niepodległa Katalonia poza UE

Jedna z manifestacji na rzecz niepodległości w Barcelonie, wiosna 2013. 
Katalońska prasa bije na alarm: Komisja Europejska chce wykluczyć Katalonię z UE. Jakiś czas temu dużo o utracie członkostwa pisali Szkoci. W obu przypadkach chodzi o opinię prawną, wedle której nowe państwo, powstałe w wyniku odłączenia od państwa będącego członkiem UE, nie należy do UE. Opinia nie jest nowa. A logika jest prosta: państwa członkowskie są wymienione w traktacie. Ani Szkocji ani Katalonii na liście nie ma, trudno więc mówić o wykluczaniu z UE. Żeby zmienić traktat, potrzebna jest jednomyślność. Oznacza to, że Madryt musiałby się zgodzić na przystąpienie niepodległej Katalonii do UE, podobnie jak Londyn na członkostwo Szkocji. Przystąpienie do UE nie odbywa się też z dnia na dzień: kandydat musi swoją gotowość do członkostwa udowodnić.

W gospodarce i polityce obrażenie się i robienie na złość nie jest skuteczną receptą na sukces. Dlatego jest mało prawdopodobne, by Madryt lub Londyn blokowały przystąpienie odłączonych regionów do UE po uzyskaniu przez nie statusu niepodległego państwa. We wspólnym interesie byłoby jak najszybsze ponowne zintegrowane się w ramach UE i jej wspólnego rynku. Europejski Obszar Gospodarczy mógłby co najwyżej stanowić przedsionek pełnego członkostwa dla nowych państw. Na pytanie czy Katalonia i Szkocja chciałyby wstępować do UE odpowiedź może być tylko twierdząca. Zwolennicy niepodległości w obu krajach widzieli naturalnie przyszłość swoich państw zagwarantowaną w ramach UE. W obu też przypadkach chodzi o regiony proeuropejskie. Tym silniejszy był więc szok wywołany upublucznieniem opinii prawnej, mimo, że wydaje się ona oczywista.

Wszystko to jednak nie zmienia faktu, że rozwód Katalonii z Hiszpanią (albo Szkocji z Wielką Brytanią) nie odbył by się bez emocji. Wszyscy w Europie obawialiby się efektu domina. Hiszpańskie negatywne stanowisko w sprawie uznania niepodległości Kosowa to dobry przykład tego, jak silna może być obawa przed precedensem. O ile więc można spodziewać się skłonności do kompromisu w sprawie przyjęcia nowopowstałych państw do UE (bo wtedy i tak nie będzie wyjścia a interes gospodarczy będzie skłaniał do ugodowości), o tyle etap poprzedzający uzyskanie przez nie niepodległości na pewno spolegliwością nie będzie się charakteryzował. Hiszpania sprawnie używa zresztą unijnego argumentu wobec Katalończyków: wyjście z Hiszpanii oznacza wyjście z Unii. W wydaniu Brytyjczyków ten sam argument odnoszący się do Szkotów może śmieszyć, ale też działa. Wszystkie te rozważania dotyczą hipotez. Katalonia, a tym bardziej Szkocja, nie są gotowe na niepodległość. Choć kilkusetkilometrowy ludzki łańcuch, który połączył Katalończyków w dniu ich narodowego święta 11 września dowodzi rosnącej proniepodległościowej determinacji.



2013-09-16

Unia chciała źle, wyszło jak zwykle

Obyczaje łagodnieją. Sportowe zmagania zastępują wojownikom i ich kibicom wojny; boiska - pola bitew. W polityce natomiast Unia Europejska zastąpiła nielubianego sąsiada i obce mocarstwo. Zawsze można przypisać jej złe intencje. Jest w tej roli niezawodna, o wiele lepsza niż ten czy inny kraj, bo nie dość, że można ją oskarżyć o wszystko, to krytyka nie będzie uznana za szowinizm czy rasizm (UE to nie naród), nie wywoła dyplomatycznego konfliktu (UE to nie państwo i, bądźmy szczerzy, dyplomacji z prawdziwego zdarzenia nie posiada), nie sprowokuje gniewu opinii publicznej (nie ma europejskiej opinii publicznej) i - choćby nie wiem jak informacja o UE była kłamliwa - nie wywoła sprostowania, bo liczne służby prasowe instytucji unijnych nie chcą, nie potrafią lub nie są w stanie przekłamań skutecznie prostować.

Dlaczego UE jest niezbędna i pozostaje popularna

Wbrew temu co się słyszy i jest w dobrym tonie powtarzać, UE pozostaje niezmiernie popularna i bliska ludziom. Ze wszystkim im się kojarzy. Nie to co jakiś ONZ czy NATO, że o OBWE nie wspomnę. Czy ktoś słyszał, że NATO nas za drogo kosztuje? Że urzędnicy OBWE za dużo zarabiają? Że ONZ narzuca Polsce jakieś przepisy? UE jest ulubionym tematem mediów uznawanych niesłusznie za eurosceptyczne. Niesłusznie, bo sceptycyzm to niechętny brak pewności, nieufne niezdecydowanie. Tymczasem krytyka UE w eurosceptycznych mediach naznaczona jest bezgraniczną pewnością, stała się pasją, uzależnieniem. Nie tylko w mediach: takie partyjki jak brytyjski UKIP na przykład w ogóle nie miałyby racji bytu, gdyby nie było UE. Czy nie należałoby uznać, że UE przyczynia się do pluralizmu? UE jest naturalnym terenem zalewowym dla oceanu jadu i nienawiści niektórych polityków, przyjmuje na siebie uderzenie fali nieczystości. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby choć część niszczycielskiej energii posłanki Pawłowicz czy innej Sobeckiej nie została pochłonięta przez, za przeproszeniem, "Brukselę". Na pewno komuś by się oberwało. Byłyby ofiary, jak nic.

Konkuzja: Unia Europejska jest i będzie potrzebna dopóty, dopóki nie wygaśnie w mediach i w polityce potrzeba szukania winnego (nawet, gdy nie ma winy), ferowania oskarżeń (nawet, gdy nie ma o co oskarżać), demaskowania wroga i spisku (nawet, gdy spisku nie ma a wróg nie wie, że spiskuje). Inaczej mówiąc: UE będzie potrzebna zawsze. By jednak UE mogła pełnić tę potrzebną społecznie funkcję, należy przyjąć dwa założenia. Po pierwsze: Bruksela zawsze chce źle; po drugie: fakty nie są ważne. Potem wystarczy wybrać temat. Każdy okaże się samograjem. Tak jak historia o legalizacji prostytucji przez UE, którą niedawno tu opisałem.

Z unijną flagą od kołyski po grobową deskę

A teraz praktyka. Obywatel UE ma prawo swobodnie przemieszczać się po unijnym terytorium, podejmować tam pracę, zapisać się na studia, odbywać praktyki zawodowe. Tak do końca jednak swobodnie nie jest. Potrzebnych jest zwykle kilka banalnych papierków wydanych przez administrację krajową. Pewnie niejeden, tak jak ja, zastanawiał się dlaczego ma wykładać kilkadziesiąt euro (waluta dowolna, w zależności od kraju) na podstemplowanie i przetłumaczenie w swoim konsulacie typowych zaświadczeń (odpisy aktów narodzin, zgonu, zawarcia małżeństwa) celem przedłożenia ich administracji kraju UE, w którym akurat się znalazł. I dlaczego nie może załatwić tego od ręki. Komisja Europejska znalazła bardzo proste rozwiązanie: wystarczy z 28 formularzy, dajmy na to aktów urodzenia, zrobić jeden. Bez żadnego tłumaczenia na wszystkie języki i bez dodatkowych pieczątek, z samej konstrukcji dokumentu, z obowiązkowego zestawu standardowych danych umieszczonych w standardowej kolejności, portugalski urzędnik będzie mógł się dowiedzieć z polskiego dokumentu tego samego, co z dokumentu portugalskiego i na tej podstawie załatwić sprawę. Przypominam: chodzi o dokumenty absolutnie podstawowe, takie jak odpis aktu ślubu czy urodzenia. Jeżeli władze Polski będą chciały podkreślić unijną kompatybilność wydanego przez siebie dokumentu, będą mogły dodatkowo umieścić na nim flagę UE.

W prasie brytyjskiej podniósł się raban: Bruksela pozbawi nas naszych krajowych dokumentów! Każe zastąpić królewskie emblematy znienawidzoną flagą okupanta. Złote gwiazdki, błękitne tło od narodzin aż po śmierć? Nigdy! Tłumaczenie, że królewskie emblematy mogą zostać, a unijna flaga jest opcjonalna na nic się nie zdają. Zapewnienia Komisji Europejskiej, że takie dokumenty będą mogły (jeżeli propozycja zostanie przyjęta) a nie musiały być wydawane przez krajowe administracje nie przekonują. Że nie zastąpią dokumentów krajowych, też nie. Bo Bruksela chce zawłaszczyć wyspiarzy stopniowo i potajemnie: nawet jeśli dzisiaj to jest opcja, to jasne, że kiedyś stanie się obowiązkiem. No way!

"Made in", niemiecka chluba i polski wstyd

Niemiecką opinię publiczną zaalarmowały prasowe doniesienia o zbilżającym się końcu oznaczenia Made in Germany. Bruksela chce je ponoć zastąpić Made in EU. Made in EU miałoby też wyrugować oznaczenia jakości produktów. Jest się o co martwić, bo dla wielu konsumentów, nie tylko w Niemczech, ale i w Polsce na przykład, Made in Germany to znak jakości sam w sobie. Kiedyś, w PRL, nawet Made in GDR, jako ersatz prawdziwej niemieckości, gwarantował w oczach Polaka wyższą niż przeciętna w RWPG jakość towaru. Było to jednak w czasach, gdy chińskie piórniki z ceraty, zapachowe gumki i zabawki były oznaką luksusu, którego warte były kochane polskie dzieci. Dziś Made in China oznaką luksusu nie jest, NRD nie istnieje, ale oznaczenie kraju pochodzenia na towarze nie straciło na znaczeniu.

Jak jednak oznaczyć kraj pochodzenia na produkcie wymyślonym w Wielkiej Brytanii, wykonanym w Chinach z wykorzystaniem holenderskiego patentu i komponentów pochodzących z trzech różnych krajów, do którego tuż przed włożeniem do pudełka dodano dwie części pochodzące w Niemczech? Jak nabywca ma się dowiedzieć, gdzie wyprodukowano kupiony przez niego przedmiot, zwłaszcza, jeśli okaże się wadliwy lub niedopowiadający opisowi? Artykuły niebezpieczne dla życia lub zdrowia konsumenta są zgłaszane do unnijnego systemu Rapex, dzięki któremu takie przedmioty są z rynku eliminowane. Ale aż w przypadku 10% takich produktów nie da się ustalić skąd pochodzą.

Owszem, w UE są przepisy w tej dziedzinie. Ale te unijne, rozsiane w różnych miejscach, każdy kraj stosuje jak chce a do tego ma jeszcze multum własnych przepisów. Komisja zaproponowała, żeby przepisy zebrać w jednym rozporządzeniu. Miałoby ono między innymi sprawić, by na towarach, również tych importowanych, obowiązkowo umieszczana była nazwa i adres producenta. Bez zmiany pozostały znajdujące się w innym akcie prawnym przepisy dotyczące oznaczenia Made in, a również zasada, że można opcjonalnie stosować Made in EU lub Made in z nazwą kraju.

Natychmiast podniósł się raban w Niemczech, że ponoć UE ma zakazać znaku Made in Germany, Germany zastępując UE. Tymczasem Made in Germany to gwarancja jakości, najlepszy sposób promocji. W Polsce protesty zaczęły się z miesięcznym opóźnieniem, bo do Polski daleko i wszystko później dociera zapewne. O dziwo, opisany w prasie sprzeciw konfederacji pracodawców Lewiatan skierowany jest w stronę przeciwną: ponoć UE ma zakazać znaku Made in EU, EU zastępując nazwą kraju pochodzenia. Tymczasem, jak należy domniemywać, oznaczenie Made in Poland to wstyd. Kto kupi polskie produkty, gdy nie da się ich wstydliwegompochodzenia ukryć za Made in EU? Kiedy się okazało, że wielka afera jest wynikiem czytania rozporządzeń bez zrozumienia albo nieczytania, protesty ucichły. Ale ślad w prasie, bez sprostowania, pozostał. A mity mają długie życie. Ostatnio znowu pisał o tym Wprost, ubolewając nad losem polskich producentów kosmetyków. Tymczasem kosmetyki w ogóle nie są objęte nowelizacją, bo są dla nich odrębne, branżowe przepisy. Poza tym nie zauważyłem, żeby polskim kosmetykom ich polskość specjalnie przeszkadzała. Inglot ma więcej sklepów w Hiszpanii, Rosji i USA niż w Polsce (sam byłem w tym nowojorskim na Broadwayu).

Będą nam zabierać pieniądze

Na krótko, ale za to żywym płomieniem zapłonęło medialne ostrzeżenie nowego szefa NIK, Krzysztofa Kwiatkowskiego, przed zamachem Unii na fundusze strukturalne przeznaczone dla Polski. Informowały o tym w sierpniu Polsat, Dziennik Gazeta Prawna, Gazeta Wyborcza. Kwiatkowski odkrył, że Europejski Trybunał Obrachunkowy, dotąd "fasadowe" ciało doradcze (tak napisali w DGP), uzyskał nowe uprawnienia. Na ich mocy unijni nikowcy będą teraz ponoć mogli nakazać Komisji Europejskiej zabranie Polsce funduszy spożytkowanych niezgodnie z unijnymi regułami. Komisja zaś obowiązkowo i ochoczo z tego skorzysta, żeby zabrać Polakom i dać innym na realizowanie priorytetów ważniejszych dla Brukseli niż polskie potrzeby. Komisja będzie tak ponoć mogła zrobić dzięki nowemu mechanizmowi elastyczności wprowadzonemu do przepisów dotycząch unijnego budżetu. Kwiatkowski zna sposób, jak storpedować te niecne zamiary: NIK z większą niż dotąd uwagą sam musi kontrolować wydatkowanie unijnych funduszy, żeby nie dać Brukseli pretekstu.

Konkluzja słuszna: NIK powinien pilnować, czy publiczne pieniądze są w Polsce wydawane zgodnie z prawem. Dla tych, którzy wątpili w zasadność nominacji Kwiatkowskiego, sprawa powinna być wreszcie jasna: chłop bezbłędnie opanował cele działania NIK, więc się na Prezesa nadaje. Ale analfabetyzm Kwiatkowskiego w kwestiach unijnych jest porażający. Dyskryminujący jest brak wiedzy na temat ETO, unijnego NIK. W praktyce, Komisja Europejska zawsze uwzględniała w swoich raportach i decyzjach wyniki audytu ETO, nie ma więc żadnej zmiany. I nie ma nowych przepisów. Żeby zmieniły się kompetencje ETO, trzeba by zmienić traktat o funkcjonowaniu UE. Nikt go w tym zakresie nie zmieniał i nie ma takich planów. Wszystko to nie ma absolutnie nic wspólnego z wieloletnimi ramami budżetowymi UE, a mechanizm elastyczności nie tym polega. Tyle w sprawie faktów. Złe, antypolskie intencje Komisji Europejskiej, która chce Polsce zabrać, żeby dać innym, to już kwestia osobistych przekonań prezesa NIK. Przekonań dość pisowskich zresztą, opartych na aksjomacie, wedle którego Polska otoczona jest wrogami. Nie wiem, czy przekonania przeszkodzą Kwiatkowskiemu w pracy, ale wiedza szefa NIK i jego szacunek dla faktów budzą moje obawy.

 

2013-08-07

Prostytucja, narkotyki, kreatywna księgowość: narodziny euromitu

©Wikimedia Commons, ©Kadmos-Europa
Nadrabiając urlopowe zaległości w lekturze prasy natrafiłem na świetny przykład euromitomanii. W lipcu, przez kilka dni, dla części polskich mediów unijnym tematem numer jeden był plan ratowania podupadłych finansów UE dochodami z prostytucji, przemytu i handlu narkotykami. Brudna kasa szarej strefy miałaby być uwzględniana w wysokości PKB już od przyszłego roku, mocą nowych unijnych przepisów. Kreatywna księgowość eurokratów spotkała się ze słuszną krytyką kolektywu redaktorów z Dziennika Gazety Prawnej, a następnie z Super Expressu, innego organu zaangażowanego w krzewienie nagiej prawdy i bezlitosne obnażanie absurdów życia publicznego. Czujności redaktorów nie uszedł też wymiar moralny unijnych zamiarów: wykryli pełzającą groźbę legalizacji prostytucji i narkobiznesu, a kto wie, może również dziecięcej pornografii i handlu żywym towarem. Radio i telewizja szybko podchwyciły temat. Wiadomość, że mowa o propozycji, której nie ma, zatrzymała co prawda narastającą dyskusję, ale mit się narodził i żyje własnym życiem. Jestem pewien, że jeszcze po kliku latach nieraz na niego natrafimy w politycznej argumentacji i dziennikarskich dywagacjach.

Dziennikarstwo bez progów ostrożnościowych

Kiedyś uczono, że przed podaniem publicznie informacji dziennikarz powinien sprawdzić ją w przynajmniej dwóch źródłach. Większość dziennikarzy uważała tę zasadę za świętą. Był to miernik profesjonalizmu i gwarancja wiarygodności. Dziś ten "próg ostrożnościowy", jeśli odwołać się do modnego ostatnio terminu, jest coraz częściej uznawany w dziennikarstwie za zbędny. Można, jak się okazuje, spekulować na temat propozycji, której nie ma, zapowiadać głosem odkrywcy nowość, która zdążyła się zestarzeć, pisać o skutkach przepisów, których się nie widziało na oczy. Zwłaszcza, jeżeli pisze się o Unii Europejskiej, bo w tej dziedzinie można strzelić najgorszą bzdurę zupełnie bezkarnie. Temat niby techniczny, specjalistyczny, a jednak wywoła zainteresowanie, jeśli tylko nudne fakty ukryje się w miazmatach sensacji, słusznie licząc na ludzką naiwność i ignorancję. Unijne instytucje zwykle nie reagują, bo pewnie nie są nawet w stanie wyłapać wszystkiego, co w 28 krajach się wypisuje. O dziwo, tym razem Komisja Europejska nawet zareagowała i opublikowała sprostowanie.

Doniesienia polskiej prasy, które zaczęły się od publikacji w Dzienniku Gazecie Prawnej, jakoby przygnieciona kryzysem UE chciała sztucznie napompować PKB stosując kreatywną księgowość są idiotyczne. Ponoć od 2014 państwa UE będą musiały w swych statystykach ujmować szarą strefę obliczając PKB. Tymczasem chodzi o nowelizację starego rozporządzenia, obowiązującego od lat dziewięćdziesiątych, a nie o nowe przepisy. Funkcjonującego rozporządzenia, a nie dopiero budzącej zaskoczenie i kontrowersje propozycji. Szara strefa, w tym prostytucja, wliczana jest w UE do PKB od dwudziestu lat. A nowelizacja ogranicza się do techniki zbierania danych i metod statystycznych, nie wprowadza nowych przepisów dotyczących szarej (ani jakiejkolwiek innej) strefy. Nie ma służyć zawyżaniu PKB państw członkowskich, dotyczy statystki i "rachunków narodowych i krajowych", odnoszących się do PKB, ale znacznie bardziej szacunkowych niż wyliczony co do złotówki PKB.

Znowelizowane metody statystyczne nie zostały wymyślone przez "brukselskich biurokratów" tylko przez ONZ, a UE jedynie dostosowała do stosowanych na świecie oenzetowskich standardów swoje przepisy. To techniczne dostosowanie nie napompuje więc PKB państwa członkowskich, nie wpłynie na stosunek długu publicznego do PKB ani na wysokość skaładki wpłacanej przez państwa członkowskie UE do unijnego budżetu. Polski GUS być może zmieni swój sposób kalkulacji PKB wliczając do niego dziedziny szarej lub czarnej strefy, których wcześniej nie wliczał, ale nie wynika to z nowych obowiązków narzuconych przez Brukselę.


Jak zrobić news

Recepta na news jest prosta. Po pierwsze, news musi być interesujący, przyciągać uwagę. Co przyciąga uwagę, wiedzą tabloidy: obyczajowość (na przykład prostytucja, seks), sprawy kryminalne i przestępczość (na przykład narkotyki, przemyt), oszustwa (na przykład kreatywna księgowość, fałszowanie danych), ujawnienie tajemnicy (nowe przepisy miały wejść w życie niepostrzeżenie, ale bystry dziennikarz to wykrył), polityczna manipulacja (Rostowski znowu kręci). Nieważne o co rzeczywiście chodzi, ważne, żeby "chodziło" w mediach. Metodyka, statystyka, wskaźniki oceny, standardy księgowe, "porównywalność rachunków", "nowelizacja zintegrowanego systemu" to nie są rzeczy, które kogokolwiek zaintereusją. Ale legalizacja prostytucji - tak! To jest news. I myli się, kto myśli, że ten przepis na produkcję newsa jest zarezerwowany dla tabloidów. Tak było przed tabloidyzacją. Po drugie, choć informacja nie musi być prawdziwa, to musi zawierać ziarno prawdy. To jeden z dwóch sposobów na wiarygodność. Słowa (prostytucja, narkotyki) może wyrwane z kontekstu, ale są. Mniejsza o kontekst. Przepisy może nie nowe, może nie z tej dziedziny, ale istnieją. Mniejsza o szczegóły. GUS coś wprowadza, prostytucję chce liczyć, przemyt szacować, zawsze można powiedzieć, że na prikaz Brukseli. Bruksela istnieje, GUS istnieje, mniejsza o związki przyczynowo-skutkowe. Ziarno prawdy to również szczepionka, która uchroni przed wirusem sprostowań.

Po trzecie, news, jak sama nazwa wskazuje, musi być nowy. Wystarczy więc przemilczeć, że sprawa jest znana od dwudziestu lat. Jeżeli ktoś o sprawie już wspominał, nie trzeba się tym przejmować. Na ponad dwa lata przed GDP, tamat poruszył Puls Biznesu. Ale to było dawno, poza tym liczy się siła przebicia, czyli nakład: GDP to jednak waga średnia, PB to waga kogucia. Po czwarte, to oczywiste, sprawa jest może i znana, ale tylko tym, którzy się na tym znają. A oni mogliby wszystko popsuć. Lepiej więc ich pominąć. Nie znalazłem ani jednego artykułu mówiącego o nowej propozycji Komisji Europejskiej, który cytowałby przedstawicieli Komisji Europejskiej. I ani jednego, który przywołując nowe przepisy Rady i Parlamentu, przedstawiałby stanowisko tych instytucji. Sprostowanie Komisja zamieściła po polsku na swojej stronie internetowej, ale wśród mediów zajmujących się tematem nie znalazłem takich, które by się do niego odniosły. Pewnie z obawy, że powstałby niepotrzebny szum w krystalicznie czystym przekazie. I z szacunku dla zasady, że ignorancja odbiorców jest punktem wyjścia w procesie fabrykacji newsa i gwarancją powodzenia przedsięwzięcia.

Po piąte, poważna gazeta musi przedstawiać poważne argumenty. Dlatego zawsze warto zaprosić ekspertów. Rzucić im temat. Zapytać o zdanie. Ekspert, który powie: "nie znam przepisów, o których mowa więc nie będę się wypowiadał", to nie tylko biały kruk, to przede wszystkim ekspert zbędny. Ekspert użyteczny to taki, który temat podłapie w locie i się wypowie. Na każdy temat. Unia legalizuje prostytucję? Następnym krokiem może być legalizacja pedofilii i handlu żywym towarem? Bruksela każe nadmuchać PKB wliczając do niego handel narkotykami? Rostowski szczęśliwy, że eurokraci pozwolą mu ubarwić dochodami z przemytu wyniki gospodarcze? Jest Pan/ Pani za czy przeciw? Czy to dobra droga? Zaproszeni eksperci mają opinie w każdej z tych spraw. A ponieważ pan redaktor zadaje mu pytanie na temat "sprawy", to nie wypada przypuszczać, że sprawa nie istnieje. Tym bardziej, że inni eksperci też się wypowiadają. A skoro jest dyskusja, jest sprawa. "Grono ekspertów" to drugi, obok "ziarna prawdy", kluczowy sposób na uwiarygodnienia newsa. W artykułach, które czytałem, tylko jeden ekspert, bodajże przedstawiciel GUS, uznał za absurdalne twierdzenie, że uwzględniane prostytucji w statystykach prowadzi do legalizacji prostytucji.

Jak wyhodować mit

W dzisiejszej Rzeczpospolitej Hubert Janiszewski powraca do sprawy (dzięki niemu sam się nią zainteresowałem) chyba niepomny, że dyskusja wybuchła parę tygodni temu, i że wszystko co pisze, już napisano. To dowodzi, że sprawa żyje już własnym życiem i że nowy euromit właśnie się narodził. Janiszewski nie bez dumy wspomina, że sam kiedyś proponował legalizację prostytucji. Czyli prekursor. Śmiało dopatruje się w propozycji Komisji Europejskiej opóźnionej reakcji na swoją inicjatywę. Czyli mentor. Euromentor. Janiszewski jest ekonomistą, a nie statystykiem. Zgodnie ze swoim emploi, pisze o "kolejnych sztuczkach księgowych" i bezlitośnie demaskuje "nader wyraźny cel" tej "propozycji Komisji": podnieść PKB, zmniejszyć stosunek długu do PKB. Czyli ekspert. Gdyby był muzykologiem, biologiem albo fizykiem jądrowym też by się pewnie podjął zadania. I pewnie trudniej byłoby o ekspertyzę. Ale ekonomista potrafi wszystko, bo ekonomia to wszystko. Szacuje nawet, ile legalizacja prostytucji przez Ministerstwo Finansów (sic!) może dać przychodu. Poważnie.

Niedawno Ryszard Czarnecki, poseł do Parlamentu Europejskiego, zorganizował w Warszawie, w polskim sejmie, konferencję prasową na temat "kontrowersyjnej propozycji UE legalizacji dochodów z prostytucji i narkomanii". Pochwalił się tym przedsięwzięciem na Twitterze. Nadal można tę krotochwilę obejrzeć sobie na stronie sejmu. Dziennikarze mogli nie doczytać, ulec pokusie łatwego newsa. Ktoś mógł ich też podpuścić. Felietonistę Rzeczpospolitej poniosło. Dumny status eksperta od wszystkiego uderzył do głowy. No i te upały: człowiek się nie kontroluje, każą pisać to pisze.

Z europosłem Czarneckim sprawa ma się inaczej. Bo tajemnicza propozycja Komisji Europejskiej nie jest żadną propozycją, tylko obowiązującym prawem. Chodzi o rozporządzenie Rady i Parlamentu Europejskiego. Europoseł nie musiał czerpać swej wiedzy z prasy. Powinien ją czerpać z dokumentów, w końcu prace trwały wiele miesięcy. Nie zauważył? Powinien dokumenty czytać ze zrozumieniem. Nie zrozumiał? A potem ze zrozumieniem głosować. I głosował, ale pewnie bez zrozumienia, skoro parę miesięcy później, najwyraźniej pod wpływem doniesień prasowych, wygaduje takie monumentalne brednie. Głosowanie, w którym europoseł Czarnecki wziął udział, odbyło się w marcu. Na stronie internetowej jasno widać kto podpisał listę obecności w czasie głosowania (Czarnecki podpisał) i jaki tekst przyjęto. Można sobie nawet przeczytać pochlebne opinie na temat rozporządzenia wygłoszone przez przedstawicielkę klubu parlamentarnego, do którego należy poseł Czarnecki. Nie można natomiast znaleźć negatywnych opinii Czarneckiego, bo nie brał udziału w dyskusji. W jednym ma Czarnecki rację: to sprawa moralności. Moralności i etyki.

PS. W zakładce Euromity jest już nowy euromit: o legalizowaniu przez UE prostytucji, narkotyków i o kreatywnej księgowości.
Napisane w BlogsyNapisane w Blogsy

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...