2016-07-03

Kochani Londyńczycy: brawo! Ale za późno.

Trzydzieści tysięcy londyńczyków wyszło na ulice, bo nie chcą żeby Zjednoczone Królestwo wystąpiło z Unii Europejskiej. Czy wsród protestujących jest wielu takich, którzy 23 czerwca nie wzięli udziału w referendum w przekonaniu, że Brexit zwyciężyć nie może? Jeśli tak, to czy ich głos mógł przechylić szalę zwycięstwa na stronę zwolenników pozostania w Unii? Pytania ciekawe, ale dziś już bez znaczenia. Szkoda Londyńczyków, szkoda Szkotów i północnych Irlandczyków. Ale na krok w tył już za późno. Wielka Brytania, dla dobra integracji europejskiej, musi Unię opuścić.

Unia doszła do ściany. Dzięki Brytyjczykom, albo z winy Brytyjczyków, integracja znalazła się w miejscu, w którym trudno sobie wyobrazić współistnienie na obecnych zasadach tych, którzy chcą Unię wzmacniać z tymi, którzy chcą ją ograniczyć do minimum. Co znaczy wzmacniać, co znaczy ograniczać wymaga oczywiście zdefiniowania. Nie będzie łatwo, bo nie są to bynajmniej jedynie techniczne spory. Ale zacząć trzeba od uświadomienia sobie tej najbardziej oczywistej linii podziału: kto chce do przodu, kto w tył.

Unia dwóch prędkości

O tym, że taki podział istnieje, wiadomo przynajmniej od czasu traktatu z Maastricht. Traktat amsterdamski wprowadził mechanizm wzmocnionej współpracy sankcjonując możliwość integracji w różnym tempie, choć jedynie w odniesieniu do konkretnych projektów. Poważny kryzys nastąpił w momencie prac nad Konstytucją dla UE, postrzeganą przez przeciwników postępu integracji jako krok w kierunku federacji. Wielkie rozszerzenie w 2004 roku nie odbyłoby się, gdyby sporu na chwilę nie wyciszono. Ale wyciszenie go nie zakończyło. Przeciwnie: ci, którzy uważali, że rozszerzenie osłabi tempo integracji jednocześnie nadmiernie podnosząc jego koszty utwierdzili się w przekonaniu, że Unia różnych prędkości, integracja w "kręgach koncentrycznych" z centralnym, "twardym jądrem" skupiającym państwa chętne i gospodarczo zdolne do utrzymania tempa, jest koniecznością.

Najpierw twarde jądro oznaczało tak zwane państwa założycielskie. Kryterium historyczne uzupełniono szybko kryterium przenależności do strefy euro. Ale zaczął się kryzys finansowy, który strefę euro wystawił na ciężką próbę. Podział na nowe i stare kraje członkowskie też nie był już tak oczywisty, w głównej mierze dzięki prointegracyjnej postawie Polski, której pozycja w Unii rosła za rządów Tuska w imponującym tempie (w odróżnieniu od Słowacji, Czech czy Węgier), ale i dlatego, że aż siedem z dziesięciu państw, które przystąpiły do UE w 2004 roku przyjęły euro.

Dziś reformowanie Unii w celu zachowania dorobku integracji i dalszych postępów rozumiane jest przede wszystkim jako reforma w granicach strefy euro, uzupełniająca monetarny wymiar Eurolandu wymiarem politycznym i budżetowym. Odżyła też argumentacja historyczna: założycielska szóstka zadeklarowała dziś gotowość i chęć wzięcia na siebie odpowiedzialności za ratowanie Unii. Czemu szóstka, z eurosceptyczną Holandia w komplecie? Bo jak nie oni, to kto: przecież nie będą ratować Unii z Kaczyńskim i Orbànem; z kolei niemiecko-francuskie tradycyjne koło zamachowe integracji nie dość, że dawno już utraciło dynamikę z czasów Kohla i Mitteranda,  to jeszcze u wielu może w obecnym kontekście nie budzić zaufania.

Puszka Camerona i protesty pod unijną flagą

Referenda w Holandi i we Francji w 2005 roku, przegrane przez zwolenników integracji europejskiej, były tak naprawdę opóźnionym protestem przeciw rozszerzeniu UE i okazją dla konsolidacji lewicowych i prawicowych tendencji suwerenistycznych. To były przedbiegi. Można do nich zaliczyć też referenda w Irlandii, Danii, kolejne w Holandii, spadek poparcia dla integracji w Szwecji. Ale dopiero referendum w Wielkiej Brytanii wywołało wstrząs wywracający wszystko do góry nogami. Nigdy bowiem wcześniej, w kolejnych referendach, wyborach i politycznych zawirowaniach nikt nie postawił pytania o wystąpienie z Unii. Dziś się to stało. Dopiero Cameron, niczym Pandora, otworzył puszkę nieszczęść, ale już wcześniej wielu pracowicie ją wypełniało. I bynajmniej nie wszyscy byli Brytyjczykami.

Dziś mieszkańcy Londynu i innych wielkich miast, Szkoci i Irlandczycy chcieliby puszkę na nowo zatrzasnąć. Rozumiem przerażenie: na transparentach powypisywali obronę miejsc pracy, systemu zdrowotnego i praw socjalnych, szacunek dla mniejszości, a nawet spóźnione wyznania miłości do Unii Europejskiej. Popieram demokratyczny odruch wyjścia w proteście na ulicę w obronie rozumu, racji stanu i odpowiedzialności, przeciw korumpowaniu demokracji populizmem, krótkowzrocznym partyjnym interesem i zwyczajnym kłamstwem.

To oczywiste, że protest odbywa się pod unijną flagą (kilka było, nie za dużo, ale w Londynie trudno kupić). W Warszawie społeczeństwo obywatelskie też demonstruje pod unijną flagą, bo stała się ona dla wielu symbolem wolności i praworządności, amuletem odstraszającym zmory nacjonalizmu i ksenofobii. W Londynie, jak w Warszawie czy Budapeszcie, eurofobia jest sztandarem populizmu. Ale niestety, drodzy Brytyjczycy, mleko się wylało, za późno. Bo jeśli wierzyć greckim mitom, raz otwartej puszki Pandory zatrzaskiwać nie wolno, by nie uwięzić na zawsze umieszczonej na jej dnie nadziei.

Historyczna rola Wielkiej Brytanii

Wielka Brytania zawsze miała kłopot z kontynentem. A odkąd rozpoczęła się integracja europejską miała kłopot z integracją (tu więcej na temat najdłuższego i zakończonego porażką rozszerzenia Europy). Dziś sama siebie doprowadziła do takiego poziomu eurofobii, że jej pozostanie w UE byłoby dla integracji destrukcyjne (tu więcej o zagrożeniach pozostania Wielkiej Brytanii w UE). Dokąd Wielka Brytania pozostawała państwem członkowskim, eurosceptyczne rządy innych, mniejszych państw mogły się wygodnie ukrywać za jej plecami. Dziś to Cameron powiedział im: "sprawdzam". Jarosław Kaczyński musi teraz składać deklaracje prounijności, niewiarygodne i bezsensowne, bo wygłaszane nacjonalistycznym językiem. Trudno, przyszedł moment, kiedy trzeba się będzie opowiedzieć.

Przeciąganie procesu występowania Wielkiej Brytanii z Unii oznaczałoby wydłużanie ponad wytrzymałość okresu niedomówień i niejasności, zarówno prawnej jak i politycznej. Pozwoliłoby to na zachowanie pozorów stabilności na rynku tylko na krótką metę, przygotowująć znacznie poważniejszy wstrząs w bliskiej przyszłość. Dlatego trzeba ten okres skrócić na ile się da i negocjować z Londynem tak, by zachować integralność Unii na ile to możliwe (tu więcej o wyzwaniach negocjacji). Pozostanie Wielkiej w Brytanii w Unii doprowadziłoby do erozji integracji. Jej odejście stwarza szansę trudnych, ale niezbędnych dla uratowania Unii przegrupowań i przewartościowań.

Przed zwycięstwem zwolenników Brexitu można się jeszcze było łudzić. Teraz okres złudzeń się skończył: Wielka Brytania nie może Unii wzmocnić, może ją jedynie wysadzić od środka. Sama też zresztą może się wysadzić: Szkotom i północnym Irlandczykom życzę jak najlepiej, niech zaczną prawne i polityczne starania o pozostanie w Unii jak najszybciej i jak najbardziej zdecydowanie. Ale choćby nie wiem jak cynicznie to zabrzmiało, ratowanie jedności i stabilności Wielkiej Brytanii kosztem integracji europejskiej nie leży w interesie żadnego członka Unii i nie leży w interesie Europy jako takiej.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...