2016-06-27

Jak być twardym wobec Londynu

To dobrze, że po chwilowym osłupieniu wzmacnia się w Unii determinacja na rzecz obrony integracji europejskiej. Brexit to nie koniec świata. Ale aby Unia wyszła wzmocniona z tego niewątpliwego kryzysu trzeba spełnić kilka warunków. Oto niektóre z nich.

Nie pozwolić im wygrać gry na czas

Być twardym, to znaczy być skutecznym. Być twardym, to przeciwieństwo pisowskiej retoryki "powstania z kolan". Pierwszą miarą skuteczności jest czas. Nie wolno pozwolić Londynowi na zwłokę. Cameron zapowiedział swą dymisję na październik, a to początek gry na czas. Przegrał referendum, które sam ogłosił. Stoi na czele parlamentarnej większości, owszem, ale podzielonej na dwa wrogie obozy. Jako premier powinien być wykonawcą referendalnej woli Brtyjczyków (choć dokładniej byłoby powiedzieć: Anglików i Walijczyków), którzy opowiedzieli się za wystąpieniem Zjednoczonego Królestwa z Unii, ale przecież stał na czele obozu nawołującego do pozostania. Cameron nie ma mandatu do podjęcia negocjacji z 27 państwami UE.

Ale Unia nie ma żadnego interesu w czekiwaniu na nowego premiera. Rokowania trzeba podjąć jak najszybciej, żeby zastopować negatywną, eurosceptyczną dynamikę, i dlatego, że Londyn jest dziś na słabszej pozycji. Czekanie, aż się ocknie, to dawanie mu forów wbrew interesowi Unii. Trudno będzie zmusić Londyn do natychmiastowego przesłania do Brukseli wniosku o wystąpienie z UE, jeśli nie będzie chciał tego robić, ale przyspiszenie tego procesu nie jest niemożliwe. Na pewno też nie należy zaczynać pokątnych negocjacji z Brytyjczykami zanim nie zdobędą się na odwagę oficjalnej notyfikacji. Bardzo dobrze, że Hollande, Merkel i Renzi jasno to dziś na spotkaniu w Berlinie powiedzieli

Twardym być - również wobec siebie

Być twardym, to nie znaczy twardo gadać do mediów. To nie znaczy składać buńczuczne deklaracje. To znaczy jak najmniej stracić, jak najwięcej zyskać. Ale straty i zyski różnie będą definiowane w różnych państwach członkowskich. Chodzi o to, żeby te różnice nie zdominowały negocjacji. Żeby po stronie unijnej rzeczywiście mówiono jednym głosem i żeby wyrażał on wspólny interes. Ten interes istnieje: jest nim przszłość integracji europejskiej. Być twardym oznacza też być nieustępliwym inteligentnie, nie na pokaz. Negocjacje należy prowadzić ze świadomością, że rynki są czułe na wszelkie objawy niestabilności. Będą naciskać na obie strony negocjacji, żeby wstrząsy wywołane rozwodem były jak najmniejsze. Ten czynnik wpływu też trzeba brać pod uwagę.

To jest główny challenge tych negocjacji. Żeby być twardą wobec Londynu, Unia musi być najpierw twarda wobec siebie. To Rada Europejska 27 państw zdefiniuje polityczne stanowisko wobec Londynu i powinna zrobić to jak najszybciej. Mandat do obrony tego stanowiska powinna otrzymać Komisja Europejska. Tak jak w przypadku negocjacji rozszerzeniowych z kandydatami i tak jak w rokowaniach handlowych z państwami spoza UE. Tylko wtedy uda się utrzymać wspólny front.

EOG nie dla Brytyjczyków

Być twardym to znaczy postawić twarde warunki od samego początku. Londyn chciałby oczywiście negocjować punkt po punkcie i wedle swego kalendarza z czego rezygnuje, a co sobie zostawia. Na to nie można pozwolić: out is out, jak powiedział Jean-Claude Juncker. Brexit oznacza, że Londyn rezygnuje że wszystkiego, z wyjątkiem obowiązków, które spoczywają na nim tak długo, jak długo zupełnie nie wystąpi.

Byłoby szczytem hipokryzji, gdyby Wielka Brytania oświadczyłą, że chce zostać członkiem Europejskiego Obszaru Gospodarczego. Można nim być nie należąc do Unii. Na przykład Norwegia i Liechtenstein są. Ale z tej przynależności wynikają konkretne obowiązki prawne i finansowe, natomiast nie wynika z niej udział w decyzjach, z których te obowiązki wynikają. Jeśli potraktować serio wynik referendum, a przynajmniej brytyjskie władze powinny tak go potraktować, to Wielka Brytania nie może być członkiem EOG.

Dobry układ dla obu stron nie jest celem

Chodzi o to, żeby zyskała Unia a straciła Wielka Brytania. Oczywiste? No nie do końca. Stanowisko wobec Brexitu jest różne w różnych państwach. Należy się gdzieniegdzie liczyć z pewną spolegliwością wobec Londynu. Na przykład w Polsce. Ponadto w Unii panuje zamiłowanie do głoszenia, że ten czy inny układ jest dobry dla obu stron. Jest to pożądane w negocjacjach rozszerzeniowych. Dobrze brzmi w negocjacjach handlowych z USA czy z Kanadą. Ale w tych negocjacjach nie brzmiałoby to dobrze: ze względu na przyszłość integracji europejskiej burda w rodzinie, nóż w plecy partnerów, polityczne rozrabiactwo nie mogą kończyć się dobrze dla sprawcy, muszą się skończyć źle. Dla przykładu.

Mediolan, Paryż i przede wszystkim Frankfurt mogą skorzystać na nieuniknionym osłabieniu londyńskiego City. Jeśli mogą, to powinni. Ale kapitał wycofywany z City trafi nie tylko tam. Cześć wypłynie do Nowego Jorku i trzeba zrobić wszystko, by była to część jak najmniejsza. Część trafi też do krajów, które - w odróżnieniu od Niemiec i Francji - niechętnie patrzyły na zbyt ścisłe kontrolowanie przepływu kapitałów i na podatek od operacji finansowych: do Danii i Holandii, które nie są w prointegracyjnej fazie, oraz do prointegracyjnych Irlandii i Luksemburga. Luksemburg, państewko, którego podstawą są międzynarodowe finanse, może obawiać się wstrząsu, jaki nieuchronnie wywoła kryzys City. Trzeba więc dać Wielkiemu Księstwu gwarancje, że fundament jego gospodarki nie ucierpi.

Małe i średnie przedsiębiorstwa - pod specjalną ochroną

Belgia i Holandia, dwa pozostałe państwa Beneluxu, są bardzo silnie powiązane z Londynem i finansowo i rynkowo. W obu państwach Brexit będzie kosztowny dla tamtejszych małych i średnich przedsiębiorstw. Ale kosztowny będzie też dla firm brytyjskich. Trzeba zrobić wszystko, by beneficjentem strat, które poniosą Brytyjczycy, były przedsiębiorstwa kontynentalne, w tym belgijskie i holenderskie. Większość belgijskich firm obecnych na brytyjskim runku, blisko 80%, specjalizuje się w świadczeniu usług. To dzialalność najprostsza i najtańsza do delokalizowania. Ale wszystkie delokalizacje nie mogą się odbyć do malutkiej Belgii, trzeba wiec stworzyć warunki do delokalizacji korzystnych i firm i  dla państw w Europie, szukając jednocześnie rynków zbytu gdzie indziej.

Te problemy dotyczą też w pewnej mierze przedsiębiorstw francuskich, ze względu na bliskość geograficzną i gospodarcze więzy państw położonych po obu stronach Kanału (choć ze względu na potencjał gospodarczy Francji nie ma to, proporcjonalnie, aż takiego znaczenia jak dla malutkiej Belgii). Ale tu wiele będzie zależeć od francuskiego rządu: co zrobić, żeby tysiące Francuzów, którzy woleli założyć firmy nad Tamizą niż nad Sekwaną, przekonać, że warto wrócić do kraju. Spośrod blisko 180 tysiecy Brtyjczyków, którzy żyją we Francji, nie wszyscy są emerytami, wielu też ma firmy albo w firmach pracuje. Jeśli wierzyć francuskim mediom, możliwość przyjęcia francuskiego obywatelstwa stała się wśród nich nagle bardzo popularna. Należy się do takich życzeń odnieść że zrozumieniem.

Imigranci i emeryci: kto na czym korzysta

Hiszpanie goszczą u siebie 400 tysięcy brytyjskich emerytów. Nie skarżą się, bo ich emerytury wpływają, po przeliczeniu na euro oczywiście, do hiszpańskich banków, a następnie do hiszpańskiego sektora handlu i usług. Ale również dla Wielkiej Brytanii to dobry układ, bo znacznie zmniejsza publiczne wydatki na Narodowy System Zdrowia, finansowo i tak rozgrzany do czerwoności. Tę zaletę widać najwyraźniej w zestawieniu z innym elementem brytyjskiej rzeczywistości: imigracją. Jako imigrantów postrzega się w Wielkiej Brytanii zarówno przybyszy bez unijnego paszportu jak i tych, którzy taki paszport posiadają.

Przybysze z krajów Europy wschodniej i środkowej korzystają z unijnej swobody przepływu pracowników. Są aktywni zawodowo, kontrybuują tym samym znacząco do brytyjskiego budżetu, i jednocześnie rzadko chorują, nie narażają więc niewydolnego brytyjskiego systemu zdrowia na takie wydatki jak emeryci. Taka była zresztą kalkulacja Blaira, gdy otworzył granice dla robotników z Polski, Czech czy Litwy, gdy brakowało rąk do pracy.

Ale głosując za wyjściem z UE Brytyjczycy opowiedzieli się za odstąpieniem od zasady swobody przepływu pracowników, zasad koordynujących w UE wzajemne uznawanie świadczeń emerytalnych i zdrowotnych oraz przeciw wschodnioeuropejskim "imigrantom" (jeden z wątków przewodnich eurofobicznej kampanii referendalnej) i modelem społeczno-gospodarczym wprowadzonym przez Tony'ego Blaira. Brytyjscy emeryci nie wrócą z Hiszpanii (ani z Grecji czy z Portugalii) do kraju, który - wedle słów eurofoba Farage'a - odzyskał niepodległość, ale negocjacje z Londynem trzeba prowadzić tak, aby ich obecność w UE opłacała się Unii, nie Londynowi.

Poza strefą euro - Brexit nie może być pretekstem dla dezintegracji

Plan maximum powinien być taki, żeby wszystko, co da się uratować z Brexitu lub na nim zyskać  służyło zachowaniu integralności UE i, przede wszystkim, wzmocnieniu integracji europejskiej. Przede wszystkim. Bo oba te cele mogą okazać się nie do pogodzenia, jesli w panstwach starej Unii zwyciezy poglad, że ratowanie integracji moze się powieść tylko w strefie euro, a w krajach spoza strefy euro, że Brexit to świetna okazja, żeby dynamikę integracji zatrzymać. Dlatego ważne jest by kraje spoza strefy euro nie zostały w kontekście Brexitu spisane na straty, a kraje ze strefy euro nie musiały przyjmować na siebie calej politycznej odpowiedzialności za ratowanie UE.

Waluty państw spoza strefy euro, których gospodarki uważane są za mniej stabilne, z powodu Bexitu tracą na wartości i nie jest to dla nich dobra wiadomość, choć w krótkiej perspektywie może to wspomóc ich eksport (podobnie zresztą jak niskie notowania funta: dzięki zwiększeniu eksportu w krótkim okresie mogą nawet częściowo zbalansować straty, jakie Wielka Brytania poniesie w wyniku Brexitu). Brexit to kryzys polityczny ale i finansowy (choć w odróżnieniu od kryzysu finansowego w 2008 roku i perspektywy wystąpienia Grecji ze strefy euro nie jest natury systemowej) i jako taki nieuchronnie przyczyni się do obniżenia poziomu inwestycji w tych krajach. Zła informacja dla Polski: to właśnie stąd inwestycje zostaną wycofane w pierwszej kolejności, bo skoro już ktoś decyzję o wycofaniu kapitału podejmie, to tak, by miała ona znaczący wymiar finansowy.

Polska jest też największym z karajów, które są beneficjentami funduszy strukturalnych finansowanych z unijnego budżetu, a ten, po wyjściu Wielkiej Brytanii, się zmniejszy. Unia powinna negocjować w taki sposób, żeby Brytyjczycy tak długo jak się da musieli wywiązywać się ze swych budżetowych zobowiązań wobec Polski, Czech, Bułgarii i innych beneficjentów europejskiej polityki spójności. Musi też jak najszybciej zdecydować w jaki sposób załatać dziurę budżetową, która będzie wynikiem dezercji jednego z kontrybutorów.

Gorzej niż zmarnotrawienie dorobku: zaprzepaszczenie szansy

Polska ze względu na swój potencjał gospodarczy i demograficzny, z powodu wielkości terytorium i geopolitycznego znaczenia nie jest postrzegana tylko jako jeden z beneficjentów unijnych funduszy. Jej potencjał jest znacznie większy. Przez ostatnie lata został on dobrze wykorzystany: Polska osiągnęłą pozycję jednego z głównych graczy w unijnej drużynie. Od czasu dojścia do władzy PiS ta pozycja słabnie w zastraszającym tempie. Skutecznie choć nie bez trudu wypracowany kapitał wizerunkowy i polityczny jest dziś trwoniony wręcz ostentatacjnie. Polityka europejska (i szerzej - międzynarodowa) uprawiana przez rząd Beaty Szydło, szkodliwa sama w sobie, będzie miała skutki jeszcze bardziej opłakane teraz, po zwycięstwie Brexitu i wywołanego nim kryzysu. Skutki opłakane nie tylko dla Polski, ale i dla samej Unii.

Bo od pewnego już czasu Polska, w miarę jak jej znaczenie rosło, była coraz częściej postrzegana jako uzupełenienie (czasem wręcz jako przeciwwaga) niemiecko-francuskiego silnika integracji. Owszem, niezbędnego. Ale proeuropejska Polska u boku Niemiec i Francji naprawdę byłaby potrzebna. W sytuacji Brexitu Polska miałaby do odegrania pozytywną rolę, łatwiej niż kiedykolwiek byłoby jej też dla tej roli zyskać poparcie partnerów, bo to ona miałaby największe szanse by w reformowanej Unii zająć miejsce, z którego już jakiś czas temu zdecydowała się nie korzystać Wielka Brytania. Pisowska polityka wobec Unii nie dość, że rujnuje dotychczasowy dorobek, to jeszcze pozbawia Polskę możliwości skorzystania z nowych, pojawiających się w wyniku Brexitu szans. Nie łudźmy się, że jest to wynikiem jedynynie ignorancji i fuszerki ministra spraw wewnętrznych. To również efekt ideologicznej postawy politycznego ugrupowania i jego przywódcy: im politycznie, cywilizacyjnie i mentalne z Europą nie po drodze.

PiS, jak zwykle, nie z tej Europy

Choć to najgłupsze, co w tej chwili można zrobić, PiS-owska władza będzie grała na osłabienie intergacji. Zamiast umiejętnie wykorzystać miejsce zwolnione przez Wielką Brytanię dla dobra integracji i znaleźć się wśród tych, którzy Unię będą wzmacniać i nadawać kierunek reformie, obecny rząd woli skryć się w cieniu Brexitu i przyjąć na siebię rolę zawracacza rzeki. Tak należy rozumieć wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, który w reakcji na Brexit (czy też "Bretix" - jak mówi najwybitniejszy polityk wszechczasów), uznał, że trzeba spełnić brytyjskie postulaty, integrację nie tylko wyhamowując, ale cofając do okresu sprzed traktatu z Masstricht. Na tym, de facto, polega jego propozycja "nowego traktatu".

Premier Beata Szydło, coraz bardziej podobna do postaci czynowników, mentalnie zniewolonych biurokratów ze sztuk Czechowa, przyklasnęła temu pomysłowi, komentarz polskiego rządu na temat Brexitu ograniczając do cytatu z Mistrza. Kaczyński niczego się nie nauczył: wierzy, że utrzyma się na fali dryfując na mieliznę Unii zredukowanej do układu o handlu bezcłowym, ale nadal wydającej miliony na rozwój krajów takich jak Polska. Nieracjonalny, ale jednocześnie anachroniczny stosunek PiS i guru tej partii do integracji europejskiej, widoczny jeszcze zanim zdobyła władzę, opisałem w cyklu Państwo PiS jest nie z tej Europy. Nie jest to stanowisko nowe. Ale nigdy, że względu na kontekst, nie było ono bardziej wyniszczającego dla Polski i dla Europy niż obecnie.

Polityka PiS każdego dnia powiększa grono tych ludzi w Europie, którzy winą za wszelkie niepowodzenia ostatnich lat obarczają wielkie rozszerzenie zapoczątkowane z w 2004 roku. To oni, jako pierwsi, powracają do idei "twardego jądra" Unii, do koncepcji "kręgów koncentrycznych". Być może jest to jedyny sposób na uratowanie integracji europejskiej. Być może. Odpowiedzi dostarczą już wkrótce ci, którzy sami chcą uczynić swoje kraje outsiderami integracji, zapominając jednak, że żaden z nich nie jest Zjednoczonym Królestwem. Będą musieli zdecydować, po której stronie stołu negocjacyjnego zasiadają: z Unią czy przeciw Unii, przy stoliku integracji czy dezintegracji.


Na podobny temat





Dwie dobre wiadomości po Brexicie

Po wygranej Brexitu mam dwie dobre wiadomości. Po pierwsze, pozostanie Wielkiej Brytanii w UE też miałoby negatywne skutki. Brexit przynajmniej uwolnił Unię od konieczności zajmowania się nimi. Po drugie, bez Wielkiej Brytanii Unia ma wreszcie szansę powrotu do fundamentów integracji europejskiej, do scenariusza, który nadał Unii sens i materialny kształt. Tylko dwie dobre wiadomości, bo wszystkie inne są złe.

Od początku swej obecności w Unii Wielka Brytania była hamulcowym integracji. To pod jej wpływem spowolniona została integracja polityczna, a nurt wolnorynkowy zdominował rozwój Unii. Nie jest to dziś nurt najpopularniejszy w Europie. To w dużej mierze z powodu Wielkiej Brytanii obszary takie jak prawo pracy, polityka zatrudnienia, polityka społeczna, podatki, edukacja, kultura - najbliższe obywatelom znalazły się poza unijnymi kompetencjami.

Najgorętsza obecnie kwestia imigracji i kryzysu uchodźców była jednym z motywów przewodnich kampanii zwlenników Brexitu, co dowodzi, że hipokryzja zrodzona w angielskich umysłach bez najmniejszego trudu przekracza granice absurdu. Kto jak kto, ale państwo do dziś karmiące narodową tożsamość wspomnieniem imperialnej potęgi, wciąż zachowujące wiele aspektów państwa kolonialnego, winne lub współwinne większości konfliktów i wojen wywołanych poza kontynentem europejskim, a tym samym współodpowiedzialne za masowe wędrówki ludów w przeszłości i dzisiaj nie ma prawa na nikogo zrzucać odpowiedzialności za migrację i uchodźców. A już na pewno nie na Unię, która w swym instytucjonalnym wymiarze ma na tym polu jedynie koordynacyjne uprawnienia, bo niemal wszystkie decyzje zapadają na poziomie międzyrządowym, a nie wspólnotowym.

Nie przeszkodziło to wszystko suwerenistom wszelkiej maści, obrońcom wizji świata opartej na wierze o nieuniknione współzawodnictwo nacjonalizmów, oskarżać Unię, że zawiodła ludzi. W szczególności właśnie na tych polach, gdzie o wszystkim decydują państwa narodowe, a nie tak zwana "Bruksela". Przez kilkadziesiąt lat brytyjskie tabloidy karmiły swych odbiorców nacjonalistyczną, eurofobiczną papką, która w każdym innym kraju zostałaby uznana za język nienawiści typowy dla skrajnej prawicy. Przez kilkadziesiąt lat, z powodu dominacji języka angielskiego, papka te bezkrytycznie wykorzystywana była przez media w całej Europie. Zdominowała w końcu debatę o integracji. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii może doprowadzić do pogłębienia i zintensyfikowania integracji, do objęcia jej zasięgiem tych kwestii, na których ludziom zależy najbardziej. Pytanie, jak duża będzie grupa państw, które postanowią w ten sposób Brexit wykorzystać. Nie oszukujmy się: przyczółki nacjonalizmu zostały wbudowane w architekturę integracji europejskiej zanim Wielka Brytania przystąpiła do Unii. Po historycznym rozszerzeniu UE w 2004 roku liczba państw członkowskich, które nie czują integracyjnego blusa bardzo wzrosła.

Przywykliśmy pocieszać się, że z każdego kryzysu Unia wychodzi wzmocniona. Tylko że teraz trzeba sobie poradzić z wieloma kryzysami jednocześnie i na dodatek w zmienionej unijnej konfiguracji. Aby Unia wyszła z brytyjskiego kryzysu wzmocniona, trzeba determinacji politycznej, wizji, prawdziwych przywódców, a nie jedynie instynktu przetrwania od wyborów do wyborów. Trzeba też demokratycznej debaty, opartej na prawdzie, odpowiedzialności za słowa, ale i na udziale obywateli, a nie smsowych głosowaniach telewidzów i sonadżowych testach wyboru wypełnianych przez tak zwaną "opinię publiczną". Trzeba wreszcie powrotu do impodenderabiliów integracji. I, oczywiście, w pierwszym etapie, trzeba twardej postawy wobec Londynu.

Czasu na zdefiniowanie jak determinacja i twarda postawa mają wglądać jest bardzo mało. Jeżeli mimo Brexitu, albo z powodu Brexitu, wygrają krótkowzroczne, nacjonalistyczne interesiki państw członkowskich, to rzeczywiście na dobre zacznie się w Unii kryzys. Dla wszystkich, którzy uznają, że Brexit to świetna okazja, by nadwątloną integrację Europy jeszcze bardziej osłabić, by jej kosztem wykarmić odradzające się nacjonalizmy, w Unii nie powinno być miejsca. Byłoby bardzo źle, gdyby wśród tej grupy państw znalazła się Polska.

 

2016-06-22

Brexit: z Brytyjczykami trzeba twardo

Po naszej stronie kanału La Manche mamy jakieś wyobrażenie tego, co się wydarzy, gdyby Wielka Brytania wystąpiła z Unii Europejskiej. Na listę konsekwencji, do niedawna wypełnionej przepowiedniami wieszczącymi grozę, coraz częściej trafiają przewidywania pozwalające zachować umiarkowany optymizm: końca świata nie będzie. Czy jednak nie za mało zastanawiamy się nad tym, co będzie, jeśli po raz kolejny Brytyjczycy postanowią jednak zostać częścią "superpaństwa"? Przekonanie, że w tym przypadku nie wydarzy się nic, jest złudne. Dobrego wyjścia z tej gry nie ma.

Lektura brytyjskich gazet podczas kampanii referendalnej u każdego zwolennika integracji europejskiej może wywołać zawrót głowy. To, że do druku tekstów na temat UE tamtejsze tabloidy (Sun, Daily-Express, Daily Mail), oficjalne organy prasowe obozu Leave, używają nie farby drukarskiej, ale smoły piekielnej wszyscy zdążyli przywyknąć. Czym większa bzdura, czym bardziej absurdalne kłamstwo, tym większa szansa, że przebije się do lokalnej opinii publicznej. Wszystkie zbierane przez lata euromity (kiedys poświęciłem im specjalną zakładkę), nawet te najgłupsze i tysiące razy prostowane, wylały się w referendalnej debacie.

Mniejsze zło

Jest jednak charakterystyczne, że również w obozie Remain mało jest pozytywnych myśli i jakiegokolwiek projektu na przyszłość. Nawet lektura takich gazet jak Guardian, Independent czy Daily Mirror (bulwarówka, która mówi o sobie "inteligentny tabloid"), które popierają kampanię na rzecz pozostania w UE, dowodzi, że w Wielkiej Brytanii obowiązuje żelazna zasada: każda deklaracja na rzecz pozostania w UE musi zaczynać się od preambuły "wiem co prawda, że Unii daleko do doskonałości, ale ...". Jakby wręcz nie wypadało, z obawy przed utratą wiarygodności, mówić o zaletach członkostwa bez "ale".


Cameron, który referendalny cyrk rozpętał, stoi na straconej pozycji, bo trudno mu nagle zostać euroentuzjastą po tym, jak przez kilka lat wytrwale sicigał się z nacjonalistami w krytyce wszystkiego co "brukselskie". Jedyne, co mu zostało, to nawoływać do wyboru "mniejszego zła". Zwolennikom Remain z Partii Pracy niby powinno być łatwiej, bo nie oni to referendum wymyślili. Ale w UK po prostu nie da się o integracji europejskiej mówić pozytywnie.

W obu obozach dominuje język strachu. Strachu przed konsekwencjami: w obozie Leave, przed konsekwencjami zostania w UE, w obozie Remain - wyjścia z niej. Dziesiątki lat Europe-bashing i EU-bashing w debacie publicznej uformowało umysły opinii publicznej w taki sposób, że Unię można tu co najwyżej postrzegać jak mniejsze zło. Czy obecność w Unii państwa, które pozostaje w niej ze strachu i wbrew sobie rzeczywiście jest atutem dla integracji europejskiej? Wątpię.

Eksplozja emocji

Brytyjczycy niemal od zawsze mieli z kontynentem problem: fobia, ale i fascynacja (tutaj więcej na temat historycznych zaszłości). By pojąć niuanse referendalnej debaty na temat "in/out" warto pewnie wiedzieć, że tego samego terminu używają Brytyjczycy, gdy mówią o seksie, o czym niedawno, w genialny jak zwykle sposób, przypomniał John Oliver (tutaj nagranie - bardzo polecam). Ich relacja wobec Europy to zagadnienie dla psychoanalityka.

Brytyjczycy potrafią wspaniale debatować. Wczorajsza bitwa na słowa między obozem In i obozem Out, transmitowana przez BBC, była o wiele bardziej wciągająca niż wszystkie trzy mecze Euro 2016 rozegrane tego samego dnia. Na przykład soczysty retoryczny pojedynek między kolegami z tej samej partii, Borisem Johnsonem (pro- Out) i Theresą May (pro-In). Delicje. Johnson chyba już wyczerpał całą swoją eurofobiczną emfazę, może przekonać tylko przekonanych. May, Szkotka, była o niebo bardziej racjonalna i merytoryczna. Jest szansa, że to jej argumenty, a nie kłamstwa Johnsona, trafią do wciąż niezdecydowanych, którzy zdecydują o wyniku jutrzejszego referendum. Ale ona też do niedawna zbijała kapitał polityczny na krytyce UE, na przykład w kwestii europejskiego nakazu aresztowania. Dziś ze swej roli wywiązuje się świetnie, czy jednak jest wiarygodna? Chodzi jej o to samo, co Johnsonowi: o zagarnięcie jak największej części masy upadłościowej w przypadku porażki Camerona. A ta jest możliwa nawet w przypadku zwycięstwa Remain.

Podziały w partii torysów są dziś prawdopodobnie silniejsze niż kiedykolwiek we współczesnej historii tego ugrupowania. Konieczność licytowania się z ksenofobami z UKIP i z partyjek jeszcze bardziej na prawo jest dla torysów z obozu Leave wyniszczająca. Co gorsza, dramatycznie pogłębia i tak już silne podziały w brytyjskim społeczeństwie. Labourzystów jednoczy rola opozycji, ale i tam występują podziały między zwolennikami linii wyznaczonej tej partii lata temu przez Tony'ego Blaira a tymi, którzy chcą od niej odejść, między zwolennikami "trzeciej drogi" i lewicowymi suwerenistami.

Tragicznym akordem symfonii emocji było kilka dni temu zabójstwo Jo Cox, posłanki Partii Pracy zaangażowanej w kampanię na rzecz pozostania w UE. Bez względu na wynik referendum, który poznamy w piątek rano, podziały w brytyjskim społeczeństwie pozostaną na długo. A ponieważ, przynajmniej pozornie, to stosunek do integracji europejskiej wytycza linie podziałów, brytyjskie narodowe kłótnie nie pozostaną bez wpływu na i tak kiepską atmosferę w Unii. Jest bardzo możliwe, że pozostanie tak bardzo podzielonej Wielkiej Brytanii w UE będzie dla integracji europejskiej jeszcze bardziej destrukcyjne niż Brexit.

Zreformować Unię

David Cameron wygrał wybory i został premierem w dużej mierze dlatego, że dotrzymał słowa: obiecał referendum w sprawie wyjścia z Unii i rzeczywiście je zorganizował. Pewnie już zrozumiał, że strzelił sobie w stopę. Za późno. Nadal głosi, że jego celem jest zreformowanie UE, a nie wychodzenie z niej. Ale mnożąc opt-outy i derogacje, nie biorąc udziału w kluczowych europejskich inicjatywach Wielka Brytania sama ustawiła się w pozycji outsidera. A to kiepska pozycja dla reformatora. Cameron twierdzi, że pozostanie w UE da Wielkiej Brytanii prawo nadania integracji europejskiej nowego kierunku, podczas gdy wyjście z Unii prawa tego ją pozbawi, niekoniecznie zdejmując od razu z Londynu wszelkie powinności wynikające z unijnych traktatów. Faktycznie.

Ale ramy reformy, do której Cameron wzywa, zostały przezornie zapisane w porozumieniu, które pod egidą Donalda Tuska zawarły z wyspiarzami pozostałe państwa członkowskie. Powiedzmy sobie szczerze: chodzi tam bardziej o potwierdzenia brytyjskiej pozycji outsidera, niż o spektakularną reformę Unii jako takiej. I całe szczęście, bo reformowanie Unii według brytyjskiego scenariusza to gorsze niż reformowanie Polski według scenariusza "dobrej zmiany".

Owszem, państwa członkowskie zmarnowały kolejne okazje głębokiej reformy procesu integracji, do największego w swej historii rozszerzenia Unia przystąpiła nieprzygotowana. Owszem, daleko idące zmiany są potrzebne. Ale z pewnością nie te, i nie tak, jak widzi to Wielka Brytania. Nie powierza się remontu autostrady zażartemu przeciwnikowi motoryzacji, zwolennikowi alternatywnych dróg transportu. Paradoksalnie, to Brexit, a nie pozostanie Wielkiej Brytanii w UE, może wymóc potrzebne reformy. Jest jednak mała szansa, że spodobają się one wszystkim. Pewnie najmniej tym, którzy stawiają na brytyjskiego konia w nadziei rozluźnienia europejskich więzów przy jednoczesnej woli utrzymania benefitów płynących z członkostwa. Jest jednak oczywiste, że reformowanie Unii z udziałem Brytyjczyków nie będzie służyło idei integracji europejskiej.

Zreformować Wielką Brytanię

Gdyby doszło do Brexitu, Brytyjczycy musieliby wreszcie przyznać, że bardziej niż o reformę Unii chodzi im o głębokie zmiany w Królestwie. Spór o Unię odsuwa jedynie w czasie odpowiedź na pytanie, jak miałyby one wyglądać. Kampania referendalna pozwoliła sformułować jedynie niektóre z oczekujących na rozwiązanie wyzwań. Wiele z nich jest całkowicie fałszywych (na przykład cytowana przez Johnsona suma kontrybucji, którą Wielka Brytania wpłaca tygodniowo do unijnego budżetu). Inne w ogóle nie dotyczą Unii (na przykład niektóre z przypisywanych Unii przepisów dotyczących prawa pracy czy ochrony zdrowia). Część jest związana z Unią, ale obciążanie Unii odpowiedzialnością za wszystkie brytyjskie niepowodzenia jest szczytem hipokryzji.

Dobrym przykładem jest problem migracji. Wszyscy widzieli zdjęcie Farage'a na tle plakatu ukazującego falę ciemnoskórych uchodźców. Ponoć to UE ponosi winę za atrakcyjność Europy jako kierunku emigracji. Jeżeli trzeba by wymienić tylko jedno państwo, które we współczesnej historii świata ponosi największą odpowiedzialność za arbitralne wyznaczanie granic, tworzenie i delegalizowanie państw, za kolonializm i taki a nie inny podział Bliskiego Wschodu, za emigrację setek tysięcy ludzi uciekających przed głodem, wojną i śmiercią, bez wahania wymieniłbym właśnie brytyjskie imperium. Obywatele Commonwelthu, z Indii, Pakistanu i innych części świata, przybywają do Wielkiej Brytanii z brytyjskimi paszportami (lub raczejdokumentami podróży).

Dla każdego, kto kiedykolwiek był w Londynie, dziwny może się wydawać strach deklarowany dziś strach przez "inwazją" ludzi o różnych kolorach skóry. Ale tu i ówdzie na brytyjskiej prowincji ten strach bardziej niż kiedykolwiek został podsycony ksenofobią i rasizmem, które napędzają kampanię referendalną niektórych członków UKIP-u i innych nacjonalistycznych ugrupowań. Imigracja kojarzy się też Brytyjczykom automatycznie z zagrożeniem terrorystycznym. Tak samo jest w większości państw europejskich. Ale mało które państwo europejskie ponosi porównywalną do brytyjskiej odpowiedzialność za wzrost tego zagrożenia. Ideologiczny terroryzm zaatakował w ostatnich dniach nie z tego kierunku zresztą, którego zwolennicy Brexitu tak się obawiali: Jo Cox została zamordowana przez skrajnie prawicowego eurofoba. Do katalogu brytyjskich strachów dołączył w konsekwencji jeszcze jednen: strach przed aktami przemocy dokonywanymi przez ksenofobiczną prawicę. To brytyjski problem: ani Remain ani Leave go nie rozwiążą.

Brytyjski sprzeciw wobec migrantów w Polsce kojarzy się zwykle z bliskowschodnimi uchodźcami. Błąd: leitmotiwem retoryki zwolenników wyjścia z UE jest zagrożenie ze strony imigrantów z Polski, Litwy czy Czech. Z punktu widzenia prawa unijnego chodzi o Europejczyków podejmujących pracę na terytorium jednolitego rynku zgodnie z zasadą swobody przepływu siły roboczej i kapitału. Ale nie tak to wygląda w ujęciu brexitowców. Dla nich "polski hydraulik" to ten bardziej kłopotliwy rodzaj imigranta. Bo wyposażony w unijny paszport nie może być ot tak sobie odesłany do domu ani pozbawiony przywilejów socjalnych i pracowniczych stworzonych dla posiadaczy paszportu Zjednoczonego Królestwa. Odstępstwa od unijnych reguł w tej dziedzinie są jednym z głównym punktów wynegocjowanego przez Camerona porozumienia z lutego tego roku.

Czy jednak rzeczywiście to Unia ponosi odpowiedzialność za setki tysięcy pracowników z Europy Środkowej i Wschodniej w Wielkiej Brytanii? Bardzo byliśmy wdzięczni Brytyjczykom, że tak pięknie, solidarnie się zachowali w momencie rozszerzenia Unii w 2004, gdy - w odróżnieniu od wielu innych unijnych państw - nie wystąpili o czasowe zwolnienie z obowiązku przestrzegania ujinych zasad wolnego przepływu ludzi. Nad Tamizę masowo ruszyli polscy elektrycy, kucharze, robotnicy. Mniej masowo eksperci od finansów, którym udało się zatrudnić w londyńskim City. Co się zmieniło od tego czasu? Zmieniła się koncepcja gospodarcza. Za czasów Blaira gospodarka otwarta, rynek pracy przyjmujący potrzebną siłę roboczą i wykwalifikowanych pracowników był elementem obowiązującego schematu. Dzisiaj schemat się zmienił. Wtedy podawaliśmy w Polsce Wielką Brytanie za przykład kraju, który nie skarży się na zbyt duże i przedwczesne rozszerzenie Unii. Dziś okazało się, że Wielka Brytania należy do grona państw, które uznały rozszerzenie zwane historycznym za historyczny błąd.

Seria kryzysów, które wstrząsnęły światem i Unią od 2008 tłumaczy oczywiście konieczność zmiany koncepcji rozwoju w tym czy innym państwie. Problem w tym, że brytyjscy zwolennicy wystąpienia z UE chcą narzucić innym państwom zmiany spełniające jeden podstawowy warunek: opłacalności dla Zjednoczonego Królestwa. Co więcej, chodzi o zmiany na przeczekanie, zanim sami Brytyjczycy zdobędą się na odwagę, by powiedzieć jak chcą zmienić swoje własne państwo. Zanim do tego dojdzie, Unia ma zgodzić się, by posłużyć za chłopca do bicia, który pozwoli rozładować wewnętrzne, brytyjskie spory. Przy czym z rozbrajającą szczerością wyspiarze przyznają: tak, tylko nasz interes jest ważny (ale jeszcze go nie zdefiniowaliśmy). Czy przyjęcie takich warunków pozostania Wielkiej Brytanii w Unii jest dobre dla integracji europejskiej? Bardzo to wątpliwe.

Dzień po

Wystąpienie Wielkiej Brytanii z Unii będzie bez wątpienia bardzo kosztowne i dla Unii i dla Wielkiej Brytanii. Kosztowne nie tylko finansowo, ale i politycznie. W wymiarze nie tylko makroekonomicznym, ale i mikroekonomicznym. Stracą przede wszystkim małe i średnie przedsiębiorstwa po obu stronach kanału. Przynajmniej niektóre. Inne pewnie zyskają. Nie sposób przewidzieć proporcje, ale byłoby naiwnością liczyć na przewagę zysków nad stratami. Ogólnie potencjał demograficzny, gospodarczy i dyplomatyczny UE po odejściu Wielkiej Brytanii ulegnie uszczupleniu. Ale jeżeli w perspektywie długoterminowej taka jest cena za uratowanie integracji europejskiej?

Efekt domina jako skutek Brexitu jest mało prawdopodobny. Domino ma to do siebie, że elementy tego samego kształtu i tej samej wagi spadają na siebie, a żaden z elementów europejskiej składanki nie jest porównywalny ze Zjednoczonym Królestwem. Podobnie jak Zjednoczone Królestwo, mimo porównań, które zdarzają się zwolennikom Brexitu, nie jest podobne do Norwegii ani Islandii. Brexit nie będzie oznaczać rozpadu UE, nawet jeżeli tendencje do opuszczenia UE mogą czasowo się wzmocnić w niektórych krajach. Bardziej prawdopodobne jest, że pozostanie Wielkiej Brytanii w UE, wiążące się z realizacją zobowiązań zapisanych w porozumieniu z 18 lutego, skłoni inne państwa do wystąpienia o derogacje. Tak było wcześniej z brytyjskim rabatem wytargowanym przez Margaret Thatcher w 1984. O podobne "tymczasowe korekty" wystąpiły z powodzeniem Austria, Dania, Holandia, Niemcy i Szwecja.

Wyjście z Unii, gdyby w referendum wygrał Brexit, wymagałoby dwóch lat. Od innych państw członkowskich zależałoby, czy zechcą przyznać Brytyjczykom dodatkowy czas. Potem trzeba by negocjować stosunki między Wielką Brytanią, nie będącą już państwem członkowskim, a Unią. To kolejne dwa lata. Donald Tusk mówił o siedmiu latach bolesnych negocjacji. To dość luźne szacunki. Liczba ta nie znajduje potwierdzenia w traktacie, nie sposób też odwołać się do doświadczenia, bo żadne państwo nigdy z Unii nie występowało. Na razie tendencja jest taka, by w przypadku Brexitu negocjować z Brytyjczykami twardo. Dla przykładu. W rzeczywistości jednak przebieg negocjacji będzie zależał od państw członkowskich.

"Out is out"

Zapewnienie sobie przez Londyn spolegliwej postawy ze strony takich państw jak Polska czy Węgry, w których rządy sprawują obecnie eurosceptycy, mogłoby się okazać kosztowne dla brytyjskiego budżetu i politycznie ryzykowne dla Polski i Węgier, gdyby chciały podważyć wspólną unijną linię postępowania. Ale przeważyć mogą względy ideologiczne. Przynajmniej w przypadku PiS nie byłoby to zaskakujące, Orban wydaje się bardziej racjonalny. Ale Brytyjczycy mieliby też atuty negocjacyjne w rozmowach bilateralnych z takimi państwami jak na przykład Francja: powiązania gospodarcze są między nimi bardzo ścisłe, poza tym oba kraje zaangażowane są we współpracę militarną.

Żeby twarda i bezkompromisowa postawa negocjacyjna stała się faktem, trzeba by przejść do działania natychmiast. I taki jest plan: wspólne stanowisko 27 państw członkowskich wobec Londynu ma być przedmiotem decyzji na unijnym szczycie 28-29 czerwca. Spodziewane jest też wspólne stanowisko Niemiec i Francji. Gdyby do takiej sytuacji doszło rok temu, można by się spodziewać, że Polska odegra w tych rokowaniach ważną rolę. Pod rządami PiS, który w ciagu paru miesięcy zmarnotrawił europejski dorobek i szansę na zajęcie przez Polskę ważnego miejsca w nowej unijnej architekturze, nic takiego się nie stanie. Przeciwnie: każda inicjatywa zmierzająca do osłabienia dynamiki integracyjnej (a takiej postawy można spodziewać się po rządach PiS) przyspieszy materializację idei twardego jądra "prawdziwej" Unii, skupiającej w pierwszym rzędzie państwa strefy euro.

Szef Komisji Europejskiej, Jean-Claude Juncker po raz kolejny zapowiedział, że nie będzie taryfy ulgowej dla Brytyjczyków: "out is out". Nie jest jednak jasne, jaką rolę będzie miała do odegrania Komisja. Również w tej sprawie decydujące mogą być konkluzje szczytu 28-29 czerwca. Na razie można sobie jedynie wyobrazić, że wychodzenie Wielkiej Brytanii z UE mogłoby się odbywać według scenariusza "rozszerzenia à rebours". Oznaczałoby to, że polityczne decyzje podejmują państwa członkowskie, w konsultacji z Parlamentem Europejskim, ale techniczne negocjacje prowadzi Komisja. Który z komisarzy miałby się tym zająć? Paradoksalnie, to komisarz do spraw rozszerzenia, Austriak Johannes Hahn, wydaje się najbardziej odpowiedni.

Zarówno w przypadku zwycięstwa Leave jak Remain konieczne będą negocjacje. I bez względu na wynik referendum, uległość wobec Wielkiej Brytanii miałaby opłakane skutki dla integracji europejskiej. Katastrofą zachodniej cywilizacji, wbrew temu co mówił Tusk, nie byłby Brexit. Katastrofą byłby koniec integracji.



2016-06-21

Najdłuższe rozszerzenie nowoczesnej Europy

Najdłuższe rozszerzenie Unii Europejskiej zaczęło się w 1961, gdy Unia jeszcze się tak nawet nie nazywała. Dwukrotnie zostało zablokowane francuskim wetem. W 1973 roku nastąpił jego kluczowy moment: Wielka Brytania przystąpiła wreszcie do Wspólnot. W 2016, za parę dni, jego historia może się formalnie zakończyć, jeśli Brytyjczycy zagłosują za wystąpieniem z UE. Jeśli zagłosują za pozostaniem, najdłuższe i najbardziej nieudane rozszerzenie przejdzie w fazę gnicia, wyniszczającego dla Unii.

Kiedy David Cameron rozpoczął swoje krótkowzroczne politykierskie gierki sam nie wierzył, że do Brexitu może dojść. Chodziło jedynie o przejęcie eurofobicznego (bo eurosceptyczny to cała reszta) elektoratu, który pozwalał dostać się do Parlamentu Europejskiego przedstawicielom nacjonalistycznego, postkolonialnego ugrupowania UKIP, z Nagelem Faragem na czele. Do Parlamentu Europejskiego, na eksport, bo w wyborach krajowych nie odgrywali specjalnego znaczenia. Do czasu. Kiedy popracie sondażowe w brytyjskich wyborach zaczęło im rosnąć kosztem torysów, Cameron się wystraszył, że utraci tekę premiera i przywództwo w partii konserwatywnej i postanowił być bardziej eurofobiczny, niż UKIP.

Rozpętał nacjonalistyczną kampanię. Bezskutecznie starał się nad nią zapanować nawołując Brytyjczyków do pozostania w Unii i stając na czele obozu Remain. Dziś znów jest przerażony, bo zwycięstwo obozu Leave może oznaczać jego własną polityczną porażkę i prawdopodobnie utratę teki premiera. Czy gra warta była świeczki? Za późno, by pluć sobie w brodę. Torysi, których chciał zjednoczyć, są dziś podzieleni bardziej niż kiedykolwiek. Nie jest przesadą określenie tych podziałów mianem wewnątrzpartyjnej wojny domowej. Jeśli przegra referendum, będzie mógł tylko odejść.

Na to liczy mer Londynu Borys Johnson, z tej samej co Cameron partii, nawołujący do głosowania przeciw pozostaniu w UE, gracz jeszcze bardziej cyniczny niż Cameron, który marzy tylko o jednym: zostać kalifem w miejsce kalifa. Na pytanie dziennikarzy o spodziewany wynik liczbowy referendum szczerze odpowiedział, że dla niego ważna w tym referendum jest tylko jedna liczba: "10", od 10 Downing Street, adresu siedziby premiera. Europa nie po raz pierwszy zresztą wyznacza linię podziału wewnątrz partii konserwatywnej. Za swój głęboki eurosceptycyzm odsunięciem od władzy w partii zapłaciła też kiedyś Mragaret Thatcher, bo w tamtych czasach nurt proeuropejski (a raczej przekonany o zaletach wspólnego rynku) był w jej otoczeniu dominujący.

Wyspa

Wielu tłumaczy inność Brytyjczyków ich wyspiarską naturą. Jakby słynna formuła, prowokująca banalnością, od której rozpoczął jeden ze swych wykładów francuski socjologa i historyk, André Siegfried: "Anglia jest wyspą", starczała za całą odpowiedź. Ale czyż nie ma w Europie innych wysp? Nie mniej niż wyspiarstwo o postawie Brytyjczyków wobec reszty świata dcyduje wciąż żywe wspomnienie cesarstwa. Może to małostkowe, ale nie będę im współczuł, gdy się przebudzą. Obama próbował im powiedzieć, że ich cesarstwa nie ma, i że liczą się dla Waszyngtonu przede wszystkim jako część postimperialnej Europy. Śmiertelnie się na niego obrazili.

Niewątpliwe uzasadnione jest twierdzenie, że naprawdę ważny podział przebiega nad Tamizą nie między lewicą a prawicą, ale między zwolennikami otwarcia i współpracy z kontynentem a tymi, którzy na kontynent patrzą z nieposkromioną nieufnością. Ci drudzy są dziś w natarciu. Nie po raz pierwszy, choć nie zawsze wywodzili się z partii konserwatywnej. Kiedyś to Partia Pracy była liderem obozu eurosceptycznego (to znaczy przeciwnego wspólnemu rynkowi).

Niezmienność

Gdy w 1946 roku Churchil wzywał do zjednoczenia Europy, nie myślał bynajmniej o uczestnictwie swego kraju w tym przedsięwzięciu. Zjednoczone Królestwo miało Commonwelth, po co mu jakaś Europa? Chyba, że jako rynek zbytu. Wielu Brytyjczyków myśli tymi kategoriami do dziś. Z apelu Churchila narodziła się międzynarodowa Rada Europy, ale uważanie go za ojca założyciela ponadnarodowej Unii Europejskiej to daleko idące nadużycie.

Wilhelm Zdobywca, Tkanina z Bayeux,
by Myrabella 
Kiedy powstawała Europejska Wspólnota Węgla i Stali, Wielka Brytania została zaproszona do udziału, ale nie była zainteresowana. Nigdy nie zrozumiem, czemu nie przystąpili - mówił jeden z głównych architektów integracji europejskiej Jean Monnet. Tłumaczył to sobie zmitologizowanym ponad miarę zwycięstwem Brytyjczyków w czasie II wojny światowej, iluzją, że można utrzymać stan posiadania, bez konieczności zmiany, dostosowania się do nowej koniunktury. Pewnie Monnet miał rację: Brytyjczycy, zapominając o tysiącach Europejczyków, żołnierzach z czternastu krajów, wśród nich Czechach i Polakach, którzy obronili wyspę przed niemiecką inwazją, uwierzyli, że nikogo nie potrzebują. I to przekonanie, utrwalone mitem Bitwy o Anglię, przetrwało do dzisiaj.

Podobnie jak przekonanie, niezmienne od czasów normandzkiego najazdu w 1066, że wyspy trzeba bronić przed obcym podbojem. To od tego czasu liczyć należy zacieśnienie związków Anglii (wcześniej w skandynawskiej sferze wpływów) z Europą i schizofreniczny stosunek Anglików do kontynentu, mentalnie dzielący wyspiarzy na dwa wrogie obozy. Tak, powiązanie Anglii z Europą jest wynikiem inwazji. Kojarzy się z podporządkowaniem obcemu. Anglicy patrzą na kontynent z pełnym nieufności zauroczeniem. Anglia jest emocjonalnie przywiązana do Europy również w dobrym znaczeniu tego słowa. Anglicy po prostu kochają Europę inaczej.

Rynek

Po nieudanej próbie zabezpieczenia swoich interesów poprzez utworzenie konkurencyjnej wobec Wspólnoty Europejskiej organizacji wolnego handlu EFTA, w 1961 roku wystąpili o przystąpienie do wspólnego europejskiego rynku. De Gaulle, dwukrotnie blokując wejście Wielkiej Brytanii do Wspólnot, twierdził, że wyspiarze są "z gruntu wrodzy" idei jednoczenia kontynentu. Niewątpliwie miał rację. Ale też Brytyjczycy nie wierzyli, że integracja europejska może przybrać polityczne formy, naprawdę myśleli, że na jednolitym rynku się skończy. Mają dziś trochę rację, gdy twierdzą: nie na taką Europę się umawialiśmy. Należy jednak od razu dodać, że umawiali się sami ze sobą: nikt im nie obiecywał, że dynamika integracji europejskiej zostanie poddporządkowana wyspiarskim stanom świadomości.

Gdy po traktacie z Maastricht Unia Europejska odsłoniła swe nie tylko merkantylne, ale i polityczne oblicze, nie mogła być już postrzegana przez Brytyjczyków tylko jako EFTA w wersji turbo. Małżeństwo z rozsądku zaczęło się kruszyć zanim zostało skonsumowane. "Superpaństwo", któremu Margaret Thatcher wydarła "brytyjski rabat", swoisty haracz za obecność, stało się ulubionym chłopcem do bicia brytyjskich tabloidów, coraz większej części klasy politycznej, i wreszcie wyrosłych z niebytu nacjonalistycznych partii kanapowych, takich jak UKIP, których jedyną raison d'être była i jest eurofobia.

Oswojenie

W możliwość rozpadu małżeństwa z rozsądku uwierzyć trudno tak długo, jak wierzy się w rozsądek. Dlatego niewielu dawało na początku szansę powodzenia zwolennikom Brexitu. Wynegocjowane w lutym porozumienie, choć nie było dla Camerona zwycięstwem, jakiego się spodziewał, miało mu pozwolić na skuteczne sprzedanie w kampanii referendalnej opowieści o Unii "reformowanej" przez mężnych synów Albionu. Unii zaś miało zapewnić utrzymanie w swoich szeregach niesfornego, ale stanowiącego 16% unijnego PKB państwa członkowskiego, drugiej gospodarki UE i jednego z głównych centrów finansowych świata.

Wiara w rozsądek zniknęła, gdy na dłużej utrwalił się trend wskazujący na stabilna przewagę zwolenników wyjścia z UE. Z jednej strony rozpoczęły się dramatyczne apele do Brytyjczyków, by jednak zostali, dowody miłości, i graniczące z histerią (rzadkie, na szczęście) skowyty, jak choćby opinia Donalda Tuska, że wyjściemWielkiej Brytanii z Unii oznaczać będzie koniec zachodniej cywilizacji.

Świadomość, że do Brexitu jednak może dojść, zaczęła wzrastać. Eksperci zaczęli się z nią oswajać. Rynki i instytucje unijne, bez rozgłosu, przygotowały plany awaryjne. I jak zwykle w konfrontacji z nieuchronną rzeczywistością zaczęto, po cichu, szukać dobrych stron złej koniunktury. Bo w gruncie rzeczy czy nie lepiej wreszcie położyć kres nieustannym brytyjskim fochom i zakończyć najdłuższe rozszerzenie nowoczesnej Europy? Czy, faktycznie, nie lepiej nauczyć się żyć bez Brytyjczyków, niż w nieskończoność przedłużać rozpad pożycia?


Na podobny temat

Przychodzi Cameron do Szydło, a Szydło też... (10.12.2015)

O czym zapomniał Cameron i jego polscy wielbiciele (24.01.2013)


Oraz: przemówienia Winstona Churchilla, Margaret Thatcher, Jona Majora, Tony'ego Blaira i Davida Camerona można przeczytać w całości (po angielsku) w zakładce Lektury.




Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...