2014-03-26

Polaczek, żydek i murzynek

Przedstawiciele Bielmaru, producenta margaryny „Palma” z Bielska-Białej, twierdzą, że nie rozumieją czemu grafikę opakowania ich produktu uznano za rasistowską. Jak zareagować na takie wyznanie bezrozumności? Nie idźmy na łatwiznę. Odrzućmy nęcącą grę słów (Bielsko-Biala, ha ha ha, białe Bielsko, wiadomo; i jeszcze Biel-mar!). Nie czepiajmy się branży tłuszczów utwardzonych: producenci asfaltu albo bambusowych tyczek też mogliby ozdobić takim logotypem swoje produkty. I też mogliby się tłumaczyć, że nie rozumieją. Bo to nie sprawa branży, ani geografii. Nierozumność, jako ułomność umysłu, to kwestia indywidualna. Ale co począć, gdy nierozumność jest zbiorowa? Zbiorowa jak system wyobrażeń społecznych.

Po pierwsze, nie odnosić się do nierozumności ze zrozumieniem. Nie akceptować. Nie traktować jak usprawiedliwienia. Miał racje nieodżałowany Andrzej Szczypiorski: głupota jest kategorią moralną. Po drugie, edukować. Nie na pamięć. Nie z przymusu. Niech czytają i mówią ze zrozumieniem. Aż zrozumieją. W Polsce, kraju bez kolonialnej przeszłości, pojawili się w międzywojniu ludzie, którym niejednego udało się przekonać, że swą potęgę niepodległa Polska zbuduje na kolonializmie. Kilkaset lat opóźnienia w stosunku do tych, którzy wcześniej wpadli na ten pomysł i którzy do dziś borykają się z dziedzictwem kolonializmu. Debatę, którą dziś wywołuje w Polsce Murzynek Bambo albo margaryna Palma, prowadzili w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. We Francji przykładem tych sporów jest producent czekolady Banania. Jego logo, dziś prawnie zakazane, pochodzi z lat trzydziestych, epoki, kiedy polska Liga Morska i Kolonialna zgłaszała chęć kolonizacji Madagaskaru. Polacy dawno temu przyswoili sobie stereotypy, od kilkudziesięciu przynajmniej lat uznawane za rasistowskie w świecie rozwiniętym (okazuje się, że nie tylko gospodarczo, ale i umysłowo), który zgrzeszył niegdyś kolonializmem i nierozłącznie z nim związanym rasizmem. Polacy, bez grzechu kolonializmu, rasistowskim stereotypom z inne epoki pozostają wierni do dziś. Głupota bez granic. I jak się okazuje również bez granic czasowych.


Nie mam pretensji do Juliana Tuwima, że w latach trzydziestych popełnił „Murzynka Bambo”. Jest jednak objawem umysłowego i kulturowego niedorozwoju traktowanie tego wierszyka jako oczywistej pozycji na liście lektur małego Polaka. Nie mówiąc już o wykorzystywaniu tego tekstu, nie tak dawno przecież, na kursach języka polskiego dla obcokrajowców. Nabożny stosunek Polaków do Sienkiewicza nie usprawiedliwia zaliczania do kanonu dzieł narodowej kultury jego kiepskiej książki pod tytułem „W pustyni i w puszczy”. Postać Kalego, infantylnego, emocjonalnie niedojrzałego, posługującego się niegramatycznym językiem murzyna jest z innych czasów, z innego stanu świadomości i z innej moralności. Nie da się jej „unowocześnić” czego najlepszym dowodem jest siląca się na polityczną poprawność ostatnia (mam nadzieje, że w ogóle ostatnia) ekranizacja utworu. Jest niepojęte, jak w dwudziestym pierwszym wieku, w Europie, może kogoś śmieszyć postać Zuli-Guli (śmieszne jest dopiero to, że dwudziestowieczny Zulu-Gula-Ross został w obecnym stuleciu europosłem) albo Makumby z repertuaru Big Cyca.

Niezrozumienie na czym polega rasizm sympatycznej buźki murzynka na opakowaniu margaryny Palma można tłumaczyć nieświadomością społeczną w kraju, w którym nie było kolonializmu. Można je zrzucać na karb złych, obcych wzorców. Asfaltowo-bambusowy rasizm już trudniej kolonialnym dziewictwem Polski wytłumaczyć. Nic jednak w Polsce, właśnie tutaj, nie dziwi bardziej, niż antysemickie aluzje w życiu publicznym, antysemickie publikacje w kioskach, i poczciwy antysemityzm idiotów, którzy swe firmy i sklepiki dekorują portretami żyda z pieniążkiem – na szczęście i żeby się wiodło w interesach. Oferta „żydków” na Allegro i w niejednej galerii sztuki jest nieprzebrana. Pomijając już tragiczną przeszłość, jest to trudne do wytłumaczenia w Polsce, gdzie każdy objaw negatywnie stereotypowego odniesienia do Polaków w świecie jest odbierany histerycznie i nierzadko kończy się interwencją najwyższych władz lub wezwaniem do bojkotu. Aż by się chciało powiedzieć: moralność Kalego. Całkowity brak konsekwencji to też objaw głupoty.

Nerwowo reagujemy na image d’Epinal Polaka przedstawiający osiłka o blado-różowej twarzy i włosach bez koloru, z tępym spojrzeniem utkwionym w zamku niemieckiego samochodu, który właśnie stara się ukraść. A dla idiotów innej narodowości niż nasza to niejednokrotnie typowy Polaczek właśnie. Każdemu, kto nie widzi nic złego w obrazku typowego „murzynka” na opakowaniu, typowego „żydka” na ścianie, zalecałbym dprzucić do kompletu portret typowego „polaczka”. Jeżeli się na nim nie rozpozna, może zrozumie niestosowność typowych, rasistowskich wizerunków.



2014-03-11

UE nie chce liczyć na Radę Europy w obronie demokracji

Komisja Europejska zaproponowała dziś rozszerzenie swoich uprawnień w zakresie kontroli przestrzegania zasady państwa prawa przez kraje członkowskie UE. Ta propozycja nie jest zaskoczeniem: kłopoty z demokracją przede wszystkim na Węgrzech unaoczniły faktyczną bezradność UE jako całości i Komisji Europejskiej jako "strażnika traktatów" wobec przypadków naruszania przez państwa członkowskie artykułu 2. Traktatu. To artykuł, w którym zapisane są fundamentalne dla integracji europejskiej zasady i wartości.

Teraz Komisja Europejska, by wymóc na państwach członkowskich przestrzeganie unijnego prawa, ma do dyspozycji polityczne naciski (raz działają raz nie) i prawny instrument w postaci stwierdzenia naruszenia prawa. Jeżeli państwo jest oporne i zbytnio zwleka z dostosowaniem ustawodastwa krajowego do dyrektyw UE albo ze stosowaniem unijnych rozporządzeń, Komisja Europejska może pozwać je do Trybunału w Luksemburgu i doprowadzić do dotkliwych sankcji finansowych.

Procedura ta znajduje jednak zastosowanie tylko w przypadkach prawnie jednoznacznych. Nie nadaje się natomiast do obrony europejskich wartości, państwa prawa, demokracji, praw człowieka, wolności obywatelskich. Naruszenie tych fundamentalnych dla UE zasad zapisanych w artykule 2. traktatu może skutkować uruchomieniem procedury artykułu 7. Na mocy tej procedury państwo członkowskie mogłoby zostać obłożone sankcjami, na przykład czasowym pozbawieniem prawa głosu w Radzie. Sankcja politycznie bardzo silna. Tyle, że w praktyce niemożliwa do zastosowania: uzyskanie zgody państw i konsensusu wśród instytucji graniczyłoby z cudem i wyobrażalne by było tylko w wyjątkowej sytuacji. Kiedyś zastosowanie podobnej procedury (jeszcze ze starego traktatu) wobec Austrii okazało się całkowitym niewypałem.

Nowa procedura proponowana przez Komisję ma być czymś pośrednim, a jednocześnie konkretnym i możliwym do zastosowania na przykład w takich sytuacjach, jak kolejne naruszenia unijnych zasad przez rząd Viktora Orbána na Węgrzech. Ale chodzi nie tylko Węgry: wydarzenia w Rumuni i Bułgarii, kwestia romska we Francji, stygmatyzacja pracowników z UE w Holandii to inne przykłady potencjalnego zastosowania takiej procedury.


Komisarz Viviane Reding i Thorbjørn Jagland, Sekretarz Generalny Rady
Europy                                                                                        ©CoE2010   
Dotychczas Komisja starała się zastąpić lukę prawną poprzez współpracę z Radą Europy. Ta, jak wiadomo, nie jest instytucją UE, ale wszystkie państwa UE do niej należą i zobowiązane są do przestrzegania europejskiej konwencji praw człowieka. W przypadku oczywistych naruszeń zasad demokratycznego państwa prawa Rada Europy wszczyna procedurę monitoringu, uciążliwą i wstydliwą dla państwa, przeciw któremu jest skierowana. Nigdy jednak nie została ona zastosowana wobec żadnego państwa UE. Na podstawie konwencji Rady Europy działa też Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. Ale nigdy nie pozwano przed ten Trybunał państwa należącego do UE za łamanie unijnych traktatów. To powinna zrobić sama UE w oparciu o swoje przepisy, gdyby tylko dysponowała odpowiednimi narzędziami prawnymi. 

Dla Komisji Europejskiej współpraca z Radą Europy w celu wywierania politycznych nacisków na państwo członkowskie UE, które łamie unijne zasady, jest niewygodna i mało skuteczna. Podstawa prawna takiej współpracy jest dość niejasna.  Żadnych skutecznych sankcji nie zapewnia, bo zalecenia Rady Europy są tylko zaleceniami, nie są wiążące. Dziś wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej, Viviane Reding, jasno dała do zrozumienia, że Rada Europa jako zmienne koło dojazdowe unijnego systemu sprawiedliwości to kiepskie rozwiązanie. Poza wymienionymi wyżej powodami podała jeszcze jeden, znany wszystkim, ale nigdy dotąd tak wprost i otwarcie niewyartykułowany.

Rada Europy skupia czterdzieści siedem państw. Wśród nich i takie, którym bardzo daleko do unijnej koncepcji państwa prawa, demokracji, pluralizmu, wolności obywatelskich. Na przykład Rosja. Nie możemy się dłużej godzić na sytuację, w której prezydent Putin, w ramach Rady Europy, będzie się wypowiadał na temat przestrzegania tych zasad w jakimkolwiek państwie UE, bo akurat on najsłabiej jest do tego predestynowany, powiedziała Reding.

To mocne słowa. W kontekście coraz poważniejszego konfliktu między Rosją a Unią zabrzmiały bardzo antyputinowsko, antyrosyjsko. Ale choć może umknęło to niektórym obserwatorom, dezawuują one również Radę Europy: organizacja międzynarodowa, w której prawo głosu i decyzji mają państwa niedemokratyczne, którym obce są wartości europejskie, nie może skutecznie bronić tych wartości ani reprezentować państw, które w oparciu o te wartości funkcjonują.

O genezie inicjatywy przedstawionej dziś przez Komisję Europejską i problemach z demokracją m.in. na Wegrzech, w Rumuni, Finlandii, Danii i Holandii pisałem wcześniej rok temu: Zróbmy porządek z demokracją.

2014-03-10

Ruscy

Niedziela 9 marca. Warszawa, tramwaj linii numer 7, kierunek Ochota. Wśród grupy ludzi wsiadających na przystanku Hale Banacha, jeden pasażer wyróżnia się wyglądem. Łysa pała. Czerwony dres. Rozwiązane białe Nike'i za kostkę. Na potężnej szyi, skrępowanej podniesionym kołnierzem, niemniej potężny złoty łańcuch. Facet grubo po pięćdziesiątce. Ale może to głębokie bruzdy zmarszczek go postarzyły. Kto go wie. Ślizgiem ładuje się na fotel przy oknie tuż przed nosem innego pasażera, który upatrzył sobie to samo miejsce."Ruski cham" - zawarczał podsiędnięty pasażer do towarzyszącego mu mężczyzny.

Ale "ruski cham" niczego nia zauważył, całkowicie pochłonięty rozmową z innym człowiekiem. Mówili tym samym śpiewnym, słowiańskim językiem. Nie wiadomo co, ale każdy, kto mial rosyjski w szkole był w stanie wyłapać pojedyńcze rosyjskie słowa. I to bez trudu. "Pieprzony sowiecki putinowiec" - kontynuował na cały głos podsiędnięty. - "Mam nadzieję, że wreszcie dostaną po dupie, za ten Krym. Ale gdzie tam dostaną: cały ten Zachód tyłkiem przed nimi trzęsie, na wszystko im pozwolą, Ruskim pieprzonym, bo nie wiedzą co to jest. Niczego się nie nauczyli."

Wysiadałem dwa przystanki dalej z podsiędniętym i jego towarzyszem. - "To nie Ruscy przecież" - mówi ten drugi. "Jak to nie Ruscy? A kto, Francuzi?". -"Nie Ruscy tylko Ukraińcy. Po ukraińsku mówili." - "O cholera" - syknął z wyraźnym smutkiem podsiędnięty, po chwili milczenia. "O cholera jasna, psia krew!"

2014-03-04

Czym więcej Europy tym mniej Putina. I na odwrót.

Zdarza się, że ci, którzy widzą w działaniach Putina przejaw komunizmu albo stalinizmu, interpretują stosunki międzynarodowe, historię i politykę podobnie jak on, gdy oskarża Euromajdan o faszyzm. 

Komunista? Faszysta? Totalitarny dyktator
Komunista? Faszysta? Totalitarny dyktator
W obu przypadkach mamy do czynienia ze stereotypowym odniesieniem historycznym, pozornym odwołaniem do osobistego doświadczenia. Jest ono elementem retorycznej argumentacji obliczonej na wywołanie u odbiorców odruchu Pawłowa: termin faszyzm czy komunizm ma być przez nich odbierany jak dźwięk wywołujący fizjologiczną (jak u psów w laboratorium) i polityczną (jak u wyborców) reakcję. W ten sposób użyte, "faszyzm" i "komunizm" to tylko bodźce (zwane przez Pawłowa obojętnymi). To, co za jednym i drugim konceptem i praktyką się kryje w sensie politologicznym, filozoficznym i etycznym jest w sumie bez znaczenia.

Gdyby miało to znaczenie, można by się pokusić o znalezienie wspólnego mianownika. Takiego jak totalitaryzm. Wtedy obrońcy Putina, protestujący przeciw "faszyzmowi" na Ukrainie, i jego przeciwnicy, na przykład w Polsce, szafujących terminem "komunizm" w odniesieniu do politycznych konkurentów, okazaliby się pod wieloma względami podobni. Ich koncepcja demokracji oznaczałaby na przykład zgodę na istnienie fasadowych instytucji niezbędnych w ustroju demokratycznym, ale już nie na ich w pełni demokratyczne działanie. Podporządkowanie swojej władzy organów Sprawiedliwości, objęcie polityczną kuratelą takich instytucji jak Trybynał Konstytucyjny, akceptacja decyzji parlamentu, pod warunkiem, że ma się w nim absolutną większość - tak sprawują rządy ludzie o totalitarnych aspiracjach i autorytarnej mentalności w państwach konstytucyjnie, czyli formalnie demokratycznych.

Chcieliby się posunąć dalej, ale powstrzymuje ich kontekst międzynarodowy. W takich krajach jak Polska czy Węgry, należących do Unii Europejskiej, ten kontekst ma na rządzących bez porównania większy wpływ niż w takim kraju jak Rosja. Ale nawet w Rosji, która nie ma formalnego powodu, by przestrzegać unijnych traktatów, trzeba brać w jakimś stopniu pod uwagę naciski Międzynarodowej Organizacji Handlu, międzynarodowego Funduszu Walutowego, G8, reakcje światowych rynków i giełdy, a nawet - choć Putin się do tego nie przyzna - stanowisko UE, USA i tak zwanej wspólnoty międzynarodowej. Tym się różnią dzisiejsze czasy: pojałtańskie, postimperialne, naznaczone gospodarczą globalizacją, od epok wcześniejszych.

Ale dlatego też adepci totalitarnego myślenia tak źle się w tych czasach odnajdują i z taką satysfakcją, w kontekście regionalnego lub światowego konfliktu między państwami, deklarują: a nie mówiliśmy? Tak wygląda świat! Bez zaskoczenia czytałem na Twitterze komentarze w rodzaju: "cały Zachód mówi dziś o Rosji tak jak przez lata bracia Kaczyńscy". Bez zaskoczenia, mimo, że - po pierwsze - to nieprawda. Na szczęście. Po drugie, używanie tej samej retoryki (wojennej) w czasie stabilizacji i w czasie kryzysu, nieumiejętność rozróżnienia wyzwań, możliwości i zagrożeń występujących w tych okresach, to nie jest dowód politycznego jasnowidztwa ani politycznego myślenia, tylko psychozy. Putin na przykład tak ma, ale - przepraszam, że muszę rozczarować - imperialna i totalitarna mentalność nie musi oznaczać guza na mózgu, wbrew temu co czytałem tu i ówdzie. Po trzecie, opis świata to jedno (człowiek człowiekowi wilkiem), a wola jego zmiany i wiara w to, że zmiana jest możliwa, to drugie. Ta wola i wiara sprawiły, że taki proces jak integracja europejska był możliwy: w obrębie Unii wojna jest nie do pomyślenia, międzypaństwowe spory o Alzację, Lotaryngię, Triest, Zaolzie czy Śląśk to część coraz odleglejszej historii.

Ale Putin przypomniał Europie i światu, że nie wszędzie działania takie jak na Krymie należą do przeszłości. I nie wszędzie integracja europejska jest teraźniejszością. Wbrew pozorom ci, którym przypominać nie trzeba, znajdują się nie tylko w Polsce czy na Litwie. Pytanie jednak, co z tą pamięcią i świadmością zrobić w czasach stabilizacji i pokoju: na wszelki wypadek izlować Rosję? Nie kupować od niej energii? Nie sprzedawać jej maszyn, serów i wina, wieprzowiny i samochodów, mebli i ubrań? A dokładnie w chwili, kiedy poczujemy, że może posunąć się za daleko, zbombardować? I idąc za ciosem, to samo zrobić z resztą świata, w której zachodnie standardy polityki i demokracji nie znajdują zastosowania? Przypominam: to ta większa część świata. Naszych zachodnich mechanizmów gospodarczych i politycznych nie wprowadziliśmy tam zbrojnie (ostatnio, za każdym razem gdy próbowaliśmy, raczej się nie udawało), tylko negocjacjami, dyplomacją, za pieniądze i w niemałej mierze dzięki zachodniej softpower.

Okowy międzynarodowego kontekstu, które nie pozwalają totalitarnym działaniom nadążyć za totalitarnym myśleniem, są serdecznie przez totalitarnych polityków znienawidzone. Nie lubią więc idei międzynarodowej współpracy ani multilateralizmu. Coś takiego jak integracja europejska w ogóle nie mieści im się w głowie. Tak samo jak niektórym europejskim komentatorom nie mieści się, w głowie, że w dwudziestym pierwszym wieku można prowadzić taką politykę, jak Putin wobec Ukrainy. Dlatego szukają guza na mózgu Putina. Żeby zrozumieć. Taka ułomność percepcji, zawężone pole widzenia i rozumienia. Lub, jeśli spojrzeć na ten sposób interpretacji bardziej pozytywnie, przykład "przedrozumienia" zgodnie z teorią Hansa-Heorga Gadamera.

Naiwnych poszukiwaczy guza na swoim mózgu Putin wodzi za nos. Ale czego oczekują od Europy i Stanów Zjednoczonych polscy krytycy tej bezsilności Zachodu? W odpowiedzi słychać ich śmieszki i widać memy. Bo nie chcą wprost przyznać, że ich wizja stosunków międzynarodowych niczym się nie różni od wizji Putina. Ogłaszają jedynie, że dla nich każdy kolejny etap rozmów, narad i negocjacji to etap zbędny. Tak naprawdę cierpią nie dlatego, że ludziom na Ukrainie z powodu Putina dzieje się krzywda, nie dlatego, że terytorium potencjalnej ekspansji demokracji, praw człowieka i innych europejskich wartości się kurczy, tylko dlatego, że nie mogą zapłacić Putinowi pięknym za nadobne. Że nie mają władzy i siły Putina. Nienawidzą Putina nie dlatego, że jest inny, tylko dlatego, że jest silniejszy, i to jako "Rusek", postkomuch, kagiebista. Ale też nie mogą darować tym, którzy siłę mają: UE, USA, NATO, że nie chcą jej użyć jak należy. Poza tym jest strach. Historycznie uwarunkowane przekonanie, którego dotychczas historia nigdy nie zweryfikowała, że po Krymie padnie łupem Rosji cała Ukraina, a potem, oczywiście, my. Bo jeżeli NATO i UE odpuszczą Putinowi w sprawie Krymu, to czemu nie mieliby odpuścić w sprawie Polski?

Ten ostatni punkt jestem w stanie zrozumieć. W końcu nie mam dowodów na to, że wiara w nieziszczalność takiego scenariusza nie jest naiwnością. Co do całej reszty poważnie martwi mnie fakt, że wśród polskich obrońców Ukrainy i przeciwników Putina jest tak wiele osób do Putina podobnych. To jest prawdziwa antyeuropejskość, której trzeba się w Polsce obawiać. Przeczytałem na Twitterze hasło, nie wiem czyje, że czym więcej Europy, tym mniej Putina. Tak, bo wartości, na których opiera się integracja europejska są nie do pogodzenia z myśleniem, świadomością, etyką i działaniem Putina. To antyteza. Czym więcej Europy, tym mniej Putina. I na odwrót. Czym mniej Europy, tym więcej Putina. Bez względu na to, co Putin zrobi. I w Rosji, i w Ukrainie, i w Polsce.



Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...