2014-02-08

Państwo PiS jest nie z tej Europy (7) Udział Polski w konstruowaniu UE: żeby się za bardzo nie zintegrowali

W swym przemówieniu programowym wygłoszonym w Sosnowcu w 2013 roku, Jaroslaw Kaczyński zapowiedział, że pod jego rządami Polska włączy się w poszukiwania nowego modelu organizacyjnego UE. To ważna deklaracja, z której dowiadujemy się, że takie poszukiwania trwają, że Polska w nich nie uczestniczy oraz, że się do nich włączy, kiedy PiS dojdzie do władzy. 

Deklaracja ta zachęca też do pytań. Po pierwsze, jak się włączy zważywszy na dość specyficzną koncepcję współpracy Prezesa Kaczyńskiego z partnerami unijnymi i jego niechęć, a nawet niezdolność do kompromisu? Po drugie, jak Prezes ocenia stan wyjściowy przyszłych zmian, czyli obecny model organizacyjny UE? Na to pytanie udzieliłem już poniekąd odpowiedzi w poprzednich artykułach cyklu poświęconego programowi europejskiemu PiS: nie jest to ocena specjalnie pozytywna. I wreszcie po trzecie, jak Unia Europejska powinna zdaniem Prezesa wyglądać w przyszłości, jak widzi on ewolucję integracji europejskiej? Bo przecież model organizacyjny nie jest celem samym w sobie: ma służyć realizacji celów.

Federacji mówimy "nie"

Model organizacyjny to termin dość techniczny. Co konkretnie Jarosław Kaczyński ma na myśli, nie wiadomo. Rzeczywiście trwają spory o to, jak bardzo UE powinna być zintegrowana: czy mamy zachować status quo, cofnąć się w integracji w stronę struktury bardziej międzyrządowej, oddając niektóre ponadnarodowe kompetencje państwom członkowskim, czy też – przeciwnie – zmierzać w stronę federacji. Wszystkie te opcje dotyczą ustroju UE i raczej wykraczają poza minimalistyczne rozważania na temat "modelu organizacyjnego". Jest jednak jasne, że Kaczyński jest przeciwny federacyjnym ciągotom, opowiada się za wzmocnieniem wymiaru międzyrządowego UE, więc de facto za krokiem w tył. W czerwcu 2013 w Sosnowcu zapowiedział, że PiS "zdecydowanie będzie odrzucać propozycje federalistyczne skazujące Polskę na wieczną peryferyzację i bycie rezerwuarem taniej siły roboczej. Bez własnego ośrodka dyspozycyjnego o suwerennym charakterze, a więc bez suwerennego państwa, nie jesteśmy w stanie tej sytuacji zmienić." Kaczyński nie przyjmuje do wiadomości zasady dzielenia suwerenności, fundamentalnej dla integracji europejskiej: albo się jest suwerennym, albo nie, nie ma nic pośredniego jego zdaniem.

Nie sposób jednak nie zauważyć, że unia bankowa, wzmocnienie koordynacji gospodarczej i budżetowej, zacieśnienie więzów gospodarczych i politycznych między członkami strefy euro, to wszystko procesy o charakterze federacyjnym. Konieczność walki z kryzysem bardzo te procesy przyspieszyła. PiS jest tego świadom. Dlatego 3 czerwca 2013 rzecznik partii, Adam Hofman, powiedział (cytat za Gazetą Wyborczą): "Unia Europejska jest rzeczą dla Polski bardzo dobrą pod jednym warunkiem: że nie będzie się zmieniać w stronę federacji, czyli jednego superpaństwa. Trzeba UE mocno zmienić, mamy sporo zastrzeżeń do kierunku, w którym ona podąża. Oficjalne stanowisko PiS zakłada, że odpowiedzią na kryzys nie powinna być zwiększona integracja w Europie, lecz refleksja o tym, co powinno wracać czy też zostać w państwach narodowych".

Suwerenny margines

PiS, nawet w przypadku wygrania wyborów w Polsce, nie będzie oczywiście w stanie doprowadzić do zatrzymania dalszej integracji UE. Będzie ona postępowała przynajmniej w strefie euro. PiS jest przeciwny przystąpieniu Polski do euro. Państwa, które będą chciały w procesie integracji uczestniczyć, będą musiały w strefie euro pozostać (a nie słychać, aby ktoś zamierzał wychodzić) albo do nie przystąpić (tak, jak właśnie zrobiła to Łotwa, za rok zrobi Litwa, i jak chce w nieco dalszej przyszłości zrobić Tusk). Wyłączając Polskę z udziału w tych federalistycznych formach integracji, Kaczyński wyłączy ją z głównego nurtu, usytuuje poza centrum UE, w którym zapadają decyzje, i które jest motorem dalszej integracji. To z kolei, w przypadku dojścia PiS do władzy, może się oczywiście udać. Wówczas nawet dla wyborców PiS stanie się jasne, że obrona "suwerenności" w rozumieniu Kaczyńskiego oznaczać będzie de facto całkowitą marginalizację Polski.

Co, poza czysto politycznym, wymiarem, przyniesie marginalne usytuowanie Polski w UE? Konsekwencje będą poważne. Po pierwsze, dla samej Unii. Wiadomo, że strefa euro będzie miała swój własny budżet. Nie wiadomo, jak będzie się on miał do budżetu ogólnego UE. Jest jasne, że taka zmiana wymaga podstawy prawnej, ale nie jest jasne, jak ani kiedy dojdzie do zmiany traktatu UE. I czy w ogóle dojdzie, bo bardziej możliwy jest traktat międzyrządowy (na zmianę traktatu musiałyby się zgodzić wszystkie państwa członkowskie). Mimo tych wszystkich niewiadomych, jest pewne, że decyzje dotyczące rozdysponowania środków unijnych nie będą takie same bez udziału Polski jak z jej udziałem, bo Polska to znaczący kraj. PiS i jego liderzy nie rozumieją jak bardzo wzrosła pozycja naszego kraju w UE, a jeśli rozumieją, to nie przyjmują tego do wiadomości, nie mieści się to bowiem w ich koncepcji relacji miedzy państwami, jest też sprzeczne z ich postrzeganiem procesu integracji europejskiej.  W przypadku rządów Kaczyńskiego, jeżeli zrealizuje on swój program wyłączenia Polski z głównego nurtu integracji, należy się przygotować na nieobecność naszego kraju przy głównym stole negocjacyjnym i przyspieszoną alienację Polski.  Ale dzięki temu strefa euro będzie mogła się zintegrować nawet szybciej.

Po drugie, Polska niewątpliwie ucierpi na swojej marginalizacji budżetowo. Do 2020 roku środki z UE mamy zagwarantowane. Po 2020 natomiast fundusze UE tak czy owak nie będą już mogły płynąć do Polski tak szerokim jak obecnie nurtem. Nie zmienia to faktu, że nadrobienie zapóźnień rozwojowych potrwa jeszcze długie lata. To, jak będzie wyglądał unijny budżet i jaki będzie udział Warszawy w decyzjach kluczowych dla kształtu unijnej awangardy będzie nadal miało zasadnicze znaczenie dla rozwoju Polski. Nie wierzę, by Kaczyńskiemu udało się przekonać państwa głównego nurtu integracji do szczodrości wobec outsidera argumentem zadośćuczynienia za "zdradę jałtańską".

Sojusz idei, konkurencja patriotyzmów

Tym bardziej trudno oczekiwać, by PiS mógł oczekiwać szczodrości od Wielkiej Brytanii. Anty-imigrancka histeria, która zapanowała nad Tamizą, niewolna od antypolskich deklaracji, wyklucza takie oczekiwania. Pozostający tam u władzy torysi to nie tylko sojusznicy PiS z tego samego klubu politycznego w Parlamencie Europejskim (ECR), ale i ideowi pobratymcy. Przynajmniej pozornie. Pisałem o tym już wielokrotnie, wiec tym razem bardzo krótko. Z jednej strony z ECR i brytyjskimi torysami PiS łączą poglądy polityczne: eurosceptycyzm (mniej ekstremalny jednak niż w przypadku skrajnie prawicowej Partii Niepodległości UKIP), suwerenizm, pociąg do autarchii, nieufność wobec wszystkiego, co na zewnątrz (Unii Europejskiej, sąsiadów).

Z drugiej strony, paradoksalnie, zarzewiem konfliktu między PiS i torysami jest patriotyzm. W jednym i drugim przypadku jego fundamentem jest narodowy egoizm. Nie od dziś wiadomo, że trudno zbudować sojusz egoizmów, dlatego też, na szczęście, nacjonalistom nie udaje się stworzyć trwalej ponadnarodowej struktury. Jednym z głównych elementów patriotyzmu PiS jest zasada, że cały świat ma nam robić dobrze, bo nam się należy. Tymczasem patriotyzm brytyjskich torysów opiera się na zasadzie: niczego od nikogo nie potrzebujemy, dlatego nic nikomu nie jesteśmy winni. Patrioci z PiS, intuicyjnie eurosceptyczni, oczekują od Unii Europejskiej funduszy spójności, dopłat rolniczych, poszanowania swobody i przemieszczania się pracowników. Eurosceptyczny patriotyzm torysów każe im odrzucać wszystkie te elementy integracji europejskiej.

Być wewnątrz i na zewnątrz jednocześnie

Eurosceptycyzm zapędził brytyjski rząd w ślepą uliczkę referendum w sprawie ewentualnego wyjścia z UE. To on jest motorem stanowiska Wielkiej Brytanii w kluczowych dla UE sprawach. Kanclerz skarbu George Osborn w wystąpieniu na forum eurosceptycznego think tanku Open Europe (15 stycznia 204) zapowiedział, że Wielka Brytania zgodzi się na dalszą integrację strefy euro pod warunkiem, że nie będzie to oznaczało marginalizacji państw pozostających Eurolandem. Na pozór to dobra wiadomość dla PiS, bo nie będzie odosobniony. W praktyce jednak to mrzonki. Przekonanie, że Wielka Brytania mogłaby mieć w tej sprawie wiele do powiedzenia jest pozbawione podstaw. We wszystkich innych kwestiach (rynek wewnętrzny, polityka obronna, koordynacja gospodarcza) Londyn opowiada się za modelem "Europe à la carte" i za międzyrządowym (a nie wspólnotowym) mechanizmem wzmocnionej współpracy. Opowiada się tak konsekwentnie i skutecznie, że sam wpadł we własną pułapkę: pozbawił się wpływu na najważniejsze decyzje.

W tę samą w pułapkę PiS chce wepchnąć Polskę żywiąc naiwne przekonanie, że przynajmniej uda się pozostać w komitywie z Londynem. Zaskakujący brak konsekwencji w przypadku partii, która swą politykę buduje na nieufności, a w relacjach z UE kieruje się pamięcią o "zdradzie jałtańskiej". Nie sądzę, żeby Kaczyński nie był tej sprzeczności świadomy. Chodzi raczej o retorykę: polska opinia publiczna boi się izolacji Polski, trzeba więc ja uspokoić zapewnieniami o sojuszu z Londynem. "Głupi naród to kupi", jak mawiał Jacek Kurski w czasach członkostwa w PiS. Ale podobnie należy rozumieć deklaracje Osborna i Camerona o utrzymaniu się w głównym nurcie UE mimo antyunijnej postawy: to retoryka pod adresem brytyjskich przedsiębiorców i londyńskiego City przerażonych perspektywą wyjścia Wielkie Brytanii z UE.

Cameron może sobie wyobrażać, że uda mu się zachować profity płynące z przynależności do wspólnego rynku UE i jednocześnie uwolnić od wszelkich unijnych zobowiązań. Na jakiej podstawie podobne wyobrażenia podtrzymuje w sobie Kaczyński – nie mam pojęcia. Czyżby liczył, że uda się Polsce pozostać w jakiejś nowej EFTA, niedorozwiniętą namiastką UE, pod wodzą Londynu? A może na zasadach równości Warszawy (pod rządami PiS) i Londynu? Że na obrzeżach UE będzie funkcjonowała grupa dziewiętnastowiecznie suwerennych państw, której najbiedniejsi członkowie, ci "na dorobku", będą finansowani przez sfederalizowaną UE? Bo chyba nie liczy na pieniądze z Londynu. I chyba pamięta, że w tej samej grupie może znaleźć się inny konkurent na dorobku, Węgry, które pod rządami Viktora Orbána też pozostają uczestnikiem aliansu hamulcowych integracji europejskiej.

Ciekawe też, jak Kaczyński wyobraża sobie pozycję Polski w duecie z Wielką Brytanią, skoro jest przekonany, że – poza bogactwem, którego kraj na dorobku jeszcze nie ma - to demografia decyduje o znaczeniu państwa. W debacie na temat traktatu lizbońskiego i sposobu głosowania w Radzie, broniąc zasady "pierwiastka kwadratowego" (sen szalonego arytmetyka…) Kaczyński oświadczył: "Domagamy się tylko tego, by nam oddano to, co nam zabrano. Gdyby Polska nie przeżyła lat 1939–1945, byłaby dzisiaj, jeśli odwołać się do kryterium demograficznego, państwem 66-milionowym" (wypowiedź dla Sygnałów Dnia z 22 czerwca 2007). System głosowania też powinien być rekompensatą dla Polski pozostającej na, demograficznym tym razem, dorobku. Ten postulat to kolejna wskazówka, jak Kaczyński wyobraża sobie swój udział w kształtowaniu przyszłego "modelu organizacyjnego" UE.

Pomysł na Unię zbudowany na sprzecznościach

Kaczyński jest krytycznie nastawiony do UE, która jego zdaniem za dużo żąda od Polski w zamian za to, co daje, a daje za mało. Czy da się tak zreformować Unię, by usatysfakcjonowała Prezesa? Każda reforma UE jest wynikiem kompromisu między członkami UE, możliwego, bo więcej je łączy niż dzieli.  Ale zdolność Prezesa do przekonania kogokolwiek w UE do swojej wizji jest niewielka: nie ma nic do zaoferowania (odpowiedzią na straszenie wetem jest traktat międzyrządowy), kompromisem się brzydzi, negocjacje jest w stanie prowadzić tylko z pozycji siły (której nie ma), a jego główny sojusznik w Parlamencie Europejskim (torysi) promuje model funkcjonowania i organizacji UE nie do pogodzenia z wyborczymi obietnicami i priorytetami PiS.

Kaczyński ma wobec UE oczekiwania, których spełnieniu służą silne ponadnarodowe instytucje i stosowanie metody wspólnotowej, ale jednocześnie – tak jak jego brytyjscy  sojusznicy - odrzuca wszystko, co ponadnarodowe i preferuje metodę międzyrządową. Kaczyńskiemu obecna UE się zdecydowanie nie podoba, ale w ostateczności woli zachować status quo niż przystać na dalszą integrację. Jego zdaniem każdy krok w stronę federacji jest niebezpieczny, ale postulowany powrót do sytuacji sprzed traktatu lizbońskiego to propozycja podróży w czasie: jest nie do zrealizowania.

Działania, które w polityce europejskiej zapowiada Kaczyński, mają ponoć uchronić Polskę przed marginalizacją. Ale w rzeczywistości to ich podjęcie doprowadzi do błyskawicznego zepchnięcia Polski na margines. Mieliśmy już tego próbkę za rządów braci Kaczyńskich. Wbrew deklarowanym intencjom Prezesa, skażą Polskę "na wieczną peryferyzację i bycie rezerwuarem taniej siły roboczej". Kaczyński jest zagorzałym przeciwnikiem Tuska. Jego opozycja nie jest natury politycznej, tylko paroksyzmowej. Tuska można krytykować za wiele rzeczy. Ale jednego nie sposób mu odmówić: to za jego rządów Polska zajęła w UE miejsce, jakiego nie miała na poziomie międzynarodowym przez wieki. To nie tylko jego osobista zasługa, to wynik ewolucji kraju, która zaczęła przynosić najbardziej widoczne efekty za jego kadencji. Ale bez jego zaangażowania i sposobu wykorzystania forum, jakim była polska prezydencja w Radzie UE, bez umiejętności zdobycia zaufania Niemiec, Komisji Europejskiej, a nawet Francji, nie udałoby się wydobyć Polski tak szybko i skutecznie z zapaści dyplomatycznej, którą spowodowały rządy PiS. I w tej sytuacji Kaczyński chce bronić Polski przed marginalizacją? Pusty śmiech. Jego dzisiejsze pomysły doprowadziłyby nie tylko do dyplomatycznej, ale też gospodarczej izolacji Polski.

Poglądy na państwo głoszone przez PiS sytuują to ugrupowanie w nurcie lewicowych suwerenistów, obrońców "Europy socjalnej": duże wydatki socjalne i centralna dystrybucja środków budżetowych; podejrzliwość wobec przedsiębiorców i przekonanie, że pieniądz rodzi korupcję; nieufność wobec bogatych i tendencje do obrony interesów biedniejszych obywateli metodą Robin Hooda; centralizm państwowy; program nacjonalizacji gospodarki; keynesizm w dziedzinie walki z bezrobociem; patriotyzm gospodarczy; emocjonalna krytyka liberalizmu. Jednocześnie jednak głównego sojusznika w planowaniu przyszłego kształtu UE upatruje w liberalnej Wielkiej Brytanii.

Integracja europejska tak bardzo nie mieści się Kaczyńskiemu w głowie, że mówiąc o UE grzęźnie w sprzecznościach, które czynią jego europejski program absurdalnym. Tak naprawdę, nie jest w stanie zadowolić ani tych, którzy integracji europejskiej nie lubią, ani jej zwolenników. Mówiąc o zwolennikach, nie mam na myśli tak zwanych euroentuzjastów, bo tu sprawa wydaje się jasna. Ale nawet ci, którzy popierają członkostwo Polski w UE i jednocześnie głosują na PiS, bo chcą Unii państw narodowych, nie mają na co liczyć: PiS pod przewodnictwem Kaczyńskiego nie jest w stanie wpływać na kształt UE.  Oferta, jaką Kaczyński ma dla eurosceptyków, nic nie jest warta, bo jego eurosceptycyzm prowadzi donikąd: Kaczyński nie jest w stanie sformułować pozytywnego programu, rzeczowej alternatywy, która dodałaby wiarygodności postawie "Unia tak, ale inaczej". Bo też jego stosunek do integracji europejskiej jest bardziej emocjonalny niż intelektualny. Momentami nadaje to wiecowej ostrości jego poglądom, ale ta emocjonalna więź strachu, agresji i nieufności to za mało, by pociągnął za sobą nawet elementy najbardziej skrajne, szowinistyczne, eurofobiczne. Rozumie, że jest skazany na polityczny flirt z nimi (tak jak kiedyś z LPR, z Samoobroną), ale - przyznajmy uczciwie - to nie jego towarzystwo. Kibicuje ich poczynaniom na Marszu Niepodległości w Warszawie, ale sam jedzie maszerować do Krakowa. Niegdysiejszy uczeń i wyznawca Prezesa a dziś jego zażarty oponent, Michał Kamiński, powiedział niedawno w wywiadzie z Moniką Olejnik, że Kaczyński "poszukuje wyborców, takich emocji, jakie wyraża pani Pawłowicz". Jeżeli rzeczywiście poszukuje,  to i tu może go spotkać rozczarowanie: dla eurofobów i nacjonalistów wciąż jest zbyt mało radykalny.

Z deklaracji Kaczyńskiego wyłania się plan udziału w dyskusji na temat przyszłego "modelu organizacyjnego UE" ograniczony do jednego prostego zaklęcia: żeby się tylko za bardzo nie zintegrowali. Gdy próbuje tłumaczyć, o co mu chodzi i jakie byłyby konsekwencje jego działań dla Polski, ginie w retoryce pełnej sprzeczności i niekonsekwencji. Retoryce miałkiej i mało atrakcyjnej. Przegrywa ona w konkurencji ze stylem posłanki Krystyny Pawłowicz, która mówi wprost: "Jestem z gruntu przeciwna Unii Europejskiej. Czekam i modlę się, żeby to się po prostu samo rozwaliło" (wywiad dla Rzeczpospolitej z 1 czerwca 2013, w którym deklaruje też, że jej stanowisko w tej sprawie aprobuje prezes Kaczyński). Pawłowicz jest wyrazista i konsekwentna, gdy wspomina o "unijnej szmacie" (wywiad dla Super Expressu, 10 grudnia 2013), a zapewnienia kolejnych rzeczników PiS (Adama Hoffmana w czerwcu 2013 i Andrzeja Dudy w grudniu), że posłanka Pawłowicz nie stanowi głównego nurtu PiS nie zmienia faktu, iż to jej wypowiedzi nadają ton dyskursowi PiS o Unii Europejskiej. To one zostaną zapamiętane i w tych kategoriach o UE myśleć będą wyborcy PiS oddając na te partie glos w najbliższych wyborach. Pod tym względem Michał Kamiński ma rację: "to ona wyraża jądro PiS!"


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...