2013-10-04

Poprawność polityczna i inne poprawności

Do czego służy poprawność polityczna? W Polsce poprawność polityczna służy do budowania kulturowej tożsamości "niepokornych". Tak jak Unia Europejska służy do budowania politycznej tożsamości brytyjskim eurofobom z partyjki UKIP. Nasi "niepokorni" też zresztą są eurosceptyczni i z przekąsem mówią o "europejczykach". "Niepokorni" konsekwentnie nawiązują do polskiej tradycji i nie bez powodu, bo tradycja niepokorności jest w Polsce długa i bogata. Dzisiejsi nasi niepokorni, wielbiciele powstań i piewcy starych, dobrych wartości, przebrani w kostium niepokorności wyglądają jednak jak statuetki "małego powstańca" ze Starego Miasta w Warszawie: kiczowata materializacja tandetnej odmiany pamięci zbiorowej, figura pewnej formy poprawności, narodowego konwenansu. To podstarzali i nadęci naśladowcy "Szatana z siódmej klasy" (dla przypomnienia: powieść dla młodzieży Kornela Makuszyńskiego): chcą być tak samo sztubaccy, ale pozbawieni są jego polotu, świeżości i niezawodnej logiki.

"Niepokorność" budowana w opozycji do poprawności politycznej nie jest atrybutem jednej grupy politycznej, ideologicznej wspólnoty, specyficznego środowiska. Moda na nią jest dość powszechna. W dobrym tonie jest w Polsce wyszydzać polityczną poprawność, jej wyszydzanie jest wręcz obowiązkowym składnikiem popularnej u nas poprawności politycznej á rebour. Nic więc dziwnego, że wystawiana przez Teatr Współczesny w Warszawie sztuka Géralda Sibleyrasa "Napis" od paru lat cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem publiczności, bo przecież mówi o politycznej poprawności. Tak przynajmniej wynika z przygniatatającej większości recenzji publikowanych w polskiej prasie.

W odróżnieniu od recenzji francuskich (sztuka powstała nad Sekwaną), gdzie mowa głównie o satyrze na ludzką głupotę i zakłamanie, polskie recenzje zwykle chwalą autora za jego odważny atak na polityczną poprawność ("gorzka komedia o politycznej poprawności", czytamy w Rzeczpospolitej). Głupota ma tu więc bardzo konkretną nazwę, ma też bardzo konkretne korzenie, bo niemal wszędzie (Nasz Dziennik, Rzeczpospolita, Przegląd Powszechny) bohaterowie sztuki, wyznawcy poprawności politycznej i drobnomieszczańskiej zasady "do cudzych spraw się nie mieszam" to "Europejczycy". Europejczycy, czyli oni, czyli obcy.

To zabawne jak często polscy recenzenci odnoszą się do europejskości poprawności politycznej, bo w sztuce nic na ten temat nie ma. We Francji polityczna poprawność przez lata była wyśmiewania jako amerykański wymysł, objaw tamtejszego zakłamania (historycznie rzecz biorąc to uzasadnione). "Teraz, kiedy mamy Europę" jest w sztuce jednym z licznych komunałów. Ale w polskich recenzjach Europa, Europejczycy, wspólna Europa to nie jedna z wielu ideii skorumpowanych bezmyślnych nadużywaniem. To nie osierocone słowo, pozbawione myśli. To kontekst. To naturalna pożywka znienawidzonej politycznej poprawności.

W Polsce najgorętszymi przeciwnikami politycznej poprawności są krzewiciele i obrońcy innych rodzajów poprawności: narodowej, historycznej, obyczajowej. Wszystkie one, jak im sie przyjrzeć, też są polityczne, ale polityczne inaczej. Naszość jest kryterium odróżniającym. Bo tamta poprawność jest cudza, a te są nasze. W Naszym Dzienniku używają nawet anglojęzycznego terminu political correct, żeby było jasne, że chodzi o obcą modę. Sibleyras wyśmiewa ludzką głupotę, u nas jednak jego sztuka odbierana jest jak satyra na obcych i na tych wśród nas, co jak modne papugi po nich powtarzają. Tam naturalnym odwołaniem jest Gustave Flaubert, w naszych głowach niezmiennie brzmi jak ostrzeżenie fraza z "Grobu Agamemnona" Słowackiego: "pawiem narodów byłaś i papugą, a teraz jesteś służebnicą cudzą".

Poprawność polityczna, zdemaskowana w polskich recenzjach jako obiekt szyderstwa Sibleyrasa jest też jasno usytuowana w czasie: jest elementem naszej współczesności, jest opakowaniem narzuconej nam nowoczesności, "nowinkarstwa", poddaniem się "prądowi czasu" jak napisano w Naszym Dzienniku. Bohaterowie sztuki (z jednym chlubnym wyjątkiem) to "nowocześni w poglądach" (Nasz Dziennik) "zwolennicy postępu" (Rzeczpospolita), "spora część Europejczyków z dumą mówiących o sobie my jesteśmy nowocześni i pozbawieni uprzedzeń" (Polskie Radio). Sibleyras tymczasem nie gloryfikuje z zasady lepszej zaszłości od naturalnie gorszej nowości. Nie cierpi na fobię polskich niepokornych. Może też dlatego, że dla niego odrzucenie faszyzmu, rasizmu, homofobii nie jest żadną nowinką. Nie jest "lewicową demagogią" (Przegląd Powszechny). U nas - ciągle jest. Pewne zasady poprawności (nie koniecznie politycznej w utartym znaczeniu tego terminu, poprawności ludzkiej, po prostu, zakorzenione od kilkudziesięciu lat (tak, nie od wieków przecież) jako normy współżycia i elementy debaty publicznej u nas są wciąż budzącymi nieufność obcymi nowinkami. Tak się złożyło, że ich objawienie zbiegło się w czasie z przystąpieniem do Unii Europejskiej.

Ma rację recenzent Polskiego Radia, który zauważa, że "to są współcześni "straszni mieszczanie" po mistrzowsku sportretowani niegdyś przez Tuwima. Sibleyras pokazuje jednak, że znak tego drobnomieszczaństwa odwrócił się. O ile dawny kołtun z furią niszczył wszystko, co nowoczesne i wnoszące trochę świeżego powietrza w bogoojczyźniany światek, dziś kołtun ponowoczesny z równą nienawiścią niszczy wszystko i wszystkich, którym nie odpowiada zredukowana do banału nowoczesność i otwartość." Ma rację, gdy mówi o francuskim kołtunie. Polski kołtun ma ten etap jeszcze przed sobą i bliżej mu do kołtuństwa opisywanego przez Dulską i Tuwima, niż przez Sibleyrasa.

Sibleyras wyśmiewa bezmyślność, bezrozumne posługiwanie się ideami-gotowcami, ideowym prêt à porter, ale nie same idee. To nie tolerancja, nie odrzucenie rasizmu są żałosne, ale to, że między słowem a ideą, między hasłem a wartością nie ma już związku. Tak rodzi się hipokryzja: poprawne komunały maskującą zakorzenione, stare nienawiści, na przykład antysemityzm. W dialogach jest klepanie frazesów. Nie ma myśli. Są konwenanse. Nie ma przekonań. Problem to stary, znany i opisywany we Francji przynajmniej od 18 wieku. Sibleyras w sposób oczywisty nawiązuje do słownika komunałów Flauberta i do postaci panów Bouvard i Pécuchet.

Krytycy polskiej sztuki (literatury, malarstwa, filmu) często zarzucają jej niezdolność do przekazywania treści uniwersalnych, do wyjścia poza polską lokalność. To nic nowego. Ciekawe jednak, że to uwięzienie w lokalności dotyczy nie tylko twórców, ale też odbiorców sztuki, którzy automatycznie odczytują treści uniwersalne jak lokalne, ponadczasowe - jak dziejące się teraz. Tłumaczy to zapewne sukces "Napisu" w Polsce, sztuki sympatycznej, ale jednak bulwarówki (skeczowa interpretacja tekstu przez aktorów Macieja Englerta jeszcze ten charakter podkreśla). Lubimy Sibleyrasa, bo to swój chłop: stamtąd, ale świetnie rozumie nasze spojrzenie, przyznaje nam rację. Możliwe, że by się Sibleyras zdziwił, gdyby wiedział.

Streszczenie sztuki i wybór recenzji z polskich mediów są dostępne na stronie internetowej Teratru Współczesnego.

 

2013-10-01

Cenzura obywatelska: przeciw zboczeńcom

To nie jest tak, że na napór zboczeńców wszelkiej maści nic się nie da poradzić. Da się, jeśli każdy z nas zachowa czujność. Sam się o tym wczoraj przekonałem, gdy odwiedziłem Zamek Ujazdowski. Obejrzałem wystawę "British-Polish" w zamkowym Centrum Sztuki Współczesnej. Na ścianach goła Kozyra, obnażony Althamer ze zwierzęcych jelit, o innych erekcjach i odbytach nie wspomnę. Przyznaję, poszedłem z dziećmi. Często chodzę z dziećmi. Nastoletnimi. Niech publiczne wyjawienie tego grzechu służy mi za pokutę. Chodzilibyśmy tak nieświadomie i w nieświadomości wyszlibyśmy z Centrum, gdyby nie pani pilująca jednej z sal. Nie wpuściła moich dzieci.

- Pełnoletni jesteście? Jak nie, to się nie wchodzi. Nie jakieś tam półśrodki: od 12 lat, od 16. Pełnoletność jest wymagana, dzieci to dzieci. Zdezorientowany pytam, czy to jakiś odgórny zakaz. Może Dyrekcja? Może kurator wystawy? Może ministerstwo? Nie, pani sama z siebie. Widzi, że patrzę na jej identyfikator (może jest funkcjonariuszką jakiejś brygady obyczajowej?), zdeterminowanym gestem rewolucjonisty podtyka mi go nagle pod nos: - Proszę, tak się nazywam! Zrozumiałem: gotowa jest zginąć za przekonania. Pytam głupio: jak to, czemu. - No chyba wiadomo czemu. Dzieciom zboczeń się nie pokazuje. Zboczone obrazy namalowała Katarzyna Przezwańska. Ta od kolorowych plam na bródnowskim asfalcie? Nigdy bym jej o bezeceństwa nie podejrzewał. Tymczasem na płótnie wagina! Fakt, w innych salach wiszą gorsze rzeczy. Ale tam permisywizm, a tu obywatelska postawa. Tam pilnujący udają, że zła nie widzą. Tu - obywatelska cenzura pani pilnującej. Zapisem cenzorskim obejmuje tylko wytwory sztuki patologicznej w tej jednej sali, dalej jej jurysdykcja nie sięga. Ale gdyby tylko mogła, ochroniłaby dziatki przed bezwstydem.

Wokół sporo religijnych symboli. Dwie sale dalej Robert Rumas pozatapiał w wekach hostie, figurki Matki Boskiej, ale i flagę polską, i monety, i serdelki: wszystko, czego Polakowi potrzeba, by przetrwać. Nazwał to "Bóg w mojej ojczyźnie jest honorowy". Nieco dalej - Nieznalska Dorota. Wiadomo: krzyż i genitalia. Na ekranie leci film "W imieniu Rzeczpospolitej" - nie żadna fikcja, autentyk, prawdziwe nagranie z prawdziwego procesu, w którym prawdziwy sędzia skazał artystkę za szklany, podświetlany krzyż i zdjęcie członka. Sędzia pilnujący. I pani pilnująca. Bez względu na bliskość religijnych symboli (choć to okoliczność obciążająca), stoją na straży obyczajności. Ale sędzia w imieniu Rzeczpospolitej - jakiejś innej chyba niż moja Rzeczpospolita. A pani pilnująca - dla dobra moich dzieci, w swoim własnym imieniu.

W dokumencie o Komedzie (w TVP Kultura pokazywali) Andrzej Wajda mówił, że jego "Niewinni czarodzieje" najdłużej ze wszystkich jego filmów przeleżeli na półce, bo wbrew temu co się myśli, cenzura w PRL nie dotyczyła tylko polityki, czuwała nad obyczajami i obyczajowością. Obyczajowość była polityką. I tak już widać zostało. Cenzor PRL i partyjny sekretarz, gdański sędzia Tomasz Zieliński, poseł Witold Tomczak (ten z Zachęty, od Cattelana), pani z identyfikatorem pilnująca sali w CSW - każdy z nich z mocy sprawowanego urzędu uznaje, że może i powinien obyczjności strzec. Wystawa British-Polish przedstawia znaczące dzieła polskie i brytyjskie powstałe w latach dziewięćdziesiątych, rewolucyjnych dla obu społeczeństw. Sztuka - nie po raz pierwszy ani ostatni - sięgnęła po tabu. Podtytuł wystawy to "Sztuka krańców Europy". Jeśli pójdziecie oglądać, to koniecznie z dziećmi i nie pomińcie pani pilnującej sali z płótnami Katarzyny Przezwańskiej - bo to najciekawszy egzemplarz całej wystawy. Pokazuje trwałość tabu i zakorzenienie obywatelskiej cenzury na naszym krańcu Europy. Warto, a bilet niedrogi, sprzedają w kasie bilety rodzinne.

 

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...