2013-01-15

Cameron i lampa Alladyna


D. Cameron w Davos, Szwajcaria, 2010
W najbliższy piątek, 18 stycznia, Cameron ogłosi jak wyobraża sobie specjalny status swojego kraju w Unii Europejskiej. Długo oczekiwane przemówienie wygłosi w Holandii, nie w Londynie, bo adresowane jest bardziej do rządów i opinii publicznej państw członkowskich niż do samych Brytyjczyków. Ma to być ponoć lista wyłączeń spod obowiązujących w UE zasad i przepisów oraz katalog specjalnych przywilejów przyznanych Wielkiej Brytanii w zamian za jej pozostanie w UE. Jeśli ta prognoza się sprawdzi, to na pewno nie należy tego wystąpienia traktować jak "propozycji nie do odrzucenia". Jej odrzucenie jest jak najbardziej wskazane i bardziej niż prawdopodobne. Cameron o tym wie i przeżywa trudny okres w swej karierze. Współczuć mu jednak nie należy, bo sam – ze szkodą dla wszystkich – postawił się pod ścianą.

Miejsce Wielkiej Brytanii

Piątkowe wystąpienie, którego wysłuchają zagraniczni dyplomaci i dziennikarze, to kolejna próba odwleczenia momentu, w którym będzie musiał wprost powiedzieć Brytyjczykom czy zorganizuje im obiecane referendum unijne czy nie. Połowa wyspiarzy chciałaby w nim zagłosować za wyjściem wielkiej Brytanii z UE ("Brexit"). Sam Cameron nie jest jednak do tego rozwiązania przekonany. Nie wie jak z powrotem zapędzić do czarodziejskiej lampy dżina populizmu i eurofobii, którego wypuścił ubiegając się o lokum na Downing street nr 10. Cameron to nie tylko polityk krótkowzroczny i nierozważny. To również polityk, który dal się ponieść brytyjskim snom o potędze, które powróciły nad Tamizę w latach dziewięćdziesiątych.

Wielu torysów, a za nim spora część elektoratu, uwierzyło, że w nowej Europie jest specjalne miejsce dla Wielkiej Brytanii. Koniec zimnej wojny i dwubiegunowego świata oraz zniknięcie sowieckiego zagrożenia pozwoliły wielu Brytyjczykom uwierzyć, że mają swoją rolę do odegrania. Zdystansować się wobec UE, do której przystąpili bardziej pod wpływem geopolitycznego i gospodarczego instynktu przetrwania i pozostać głównym partnerem Stanów Zjednoczonych, sytuując się niejako okrakiem między Ameryką i Europą i wykorzystując swoje światowe wpływy pozostałe z czasów kolonialnych – taki był zamysł. Niedawne oświadczenie Philipa Gordona (odpowiedzialnego w amerykańskiej administracji za sprawy europejskie), że w interesie USA leżą bliskie relacje z Wielka Brytanią jako rzeczywistym a nie byłym albo niepełnym członkiem UE, było kubłem zimnej wody na głowę Camerona. Wielka Brytania usłyszała gdzie jest jej miejsce i była to przestroga, która wywołała w Londynie więcej szumu niż wcześniejsze wypowiadane przez szefów unijnych instytucji, niemiecką kanclerz, irlandzkiego premiera czy polskiego ministra spraw zagranicznych.

Watykan czy Norwegia

Kiedy w 2009 roku torysi wyszli z Europejskiej Partii i Ludowej i utworzyli w Parlamencie Europejskim antyeuropejski klub Europejskich Konserwatystów i Reformatorów wydawało się, że to tymczasowy kaprys, wyborczy fortel. Ale torysi wytrwali w swej schizmie. Uspokajali kolegów, z którymi do niedawna dzielili parlamentarne ławy, że wszystko jest pod kontrolą. Sami jednak stali się zakładnikami eurofobicznych deklaracji i mrzonek o referendum. Dziś dwie trzecie torysów ma z tym problem, bo nie zamierza wychodzić z UE. Niejednokrotnie się zdarza, że brytyjscy konserwatyści głosują tak jak posłowie Partii Pracy. Dyscyplina partyjna będzie się osłabiać. Cameron wie, że ma kłopoty we własnych szeregach. Brytyjski biznes, z City na czele, przestrzega go przed wyjściem z UE.

Pomysł uzyskania specjalnego statusu w UE bez wychodzenia z niej miałby pozwolić wyjść Cameronowi z politycznego potrzasku, w który wdepnął. Dlaczego jednak inne państwa członkowskie miałyby się na to godzić? Brytyjczycy już dziś mają najwięcej opt-outów, wyłączeń, derogacji: euro, Schengen, wymiar sprawiedliwości. Unia nie odniosłaby żadnej korzyści pozwalając na wydłużenie tej listy. Jacques Delors powiedział niedawno, że wyjście Wielkiej Brytanii z UE nie musi być żadną tragedią. Trzeba tylko będzie wynegocjować zasady współpracy. W końcu Szwajcaria, która nie jest nawet członkiem Europejskiego Obszaru Gospodarczego (odrzucili członkostwo w EOG w referendum w 1992 roku) opiera swoja współpracę z UE na umowach dwustronnych. Fakt, że w niektórych dziedzinach jest bardziej zintegrowana z UE niż Wielka Brytania (należy na przykład do Schengen). Wielka Brytania może dołączyć do grona państw europejskich, które nie należą do UE. Jest ich niemało: poza Szwajcarią jest przecież Norwegia, Islandia (ta jednak o członkostwo się ubiega), Andora, Liechtenstein, Monako, San Marino i Watykan.

Niektóre z tych państw należą do Europejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu (EFTA) i na tej płaszczyźnie definiują swoje relacje z UE, w ramach EOG. Wielka Brytania jednak wystąpiła w 1973 roku z EFTA, choć sama ja zakładała. Możliwości jest wiele. Pytanie tylko, czy bez norweskiej ropy Wielka Brytania może być samowystarczalna jak Norwegia; czy bez szwajcarskich banków i szwajcarskiej tradycji neutralności może być Szwajcarią; czy ze swoimi post-imperialnymi ambicjami i złudzeniami dotyczącymi specjalnej pozycji w świecie Brytyjczycy będą w stanie wymyślić dla siebie rolę zainspirowaną Watykanem, Islandią albo Lichtensteinem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...