2012-12-14

Pełzająca europejska kontrrewolucja

Integracja europejska to jedyny w historii Europy projekt polityczny, który był w stanie przynieść ludziom w rożnych krajach jednocześnie i w sposób trwały to, czego potrzebują najbardziej: bezpieczeństwo, wolność, dobrobyt. Oczywiście, eurosceptycy powiedzą, że nie jest bezpiecznie, a jeśli jest, to UE nie ma nic do tego (co tam pokój, zdobycz historyczna, czyli muzealna, poza tym są Amerykanie i NATO), że nie ma wolności, bo Bruksela nam nakazuje i zakazuje (a tak zwane cztery swobody i tak by były, dzięki wolnemu rynkowi), że nia ma dobrobytu, bo jest kryzys (a to, że mimo kryzysu gospodarka unijna jest największa na świecie, że euro pozostaje stabilną walutą, a mieszkańcy UE należą do najbogatszych na Ziemi, to tylko unijna propaganda). Ale eurosceptycy się mylą.

Ta wyjątkowość integracji europejskiej - w świetle historii i z powodu zastosowanej metody - czyni z niej projekt rewolucyjny. I nawet, gdyby z jakiegoś powodu, Unia przestała istnieć, albo  - co gorsza - stała się pustą, międzyrządową wydmuszką, pozbawioną integracyjnej substancji - to mechanizmy integracji państw zwanych narodowymi (wielce to umowny termin, silnie zalatujący naftaliną) wymyślone  przed kilkudziesięciu laty, pozostaną trwałym elementem myśli i praktyki politycznej i geopolitycznej. Już dziś są zresztą oczywistym odwołaniem wszędzie tam, gdzie pojawiają się integracyjne aspiracje: w Afryce, w Ameryce Południowej. Integracja jest tam postrzegana jako sposób na rozruszanie gospodarki i na zażegnanie konfliktów na poziomie regionalnym, ponadpaństwowym.

Jest jednak z ta rewolucyjnością europejskiego integrowania pewien problem.  Bo owszem, o rewolucji można mówić, ale raczej w znaczeniu (toute proportion gardée) rewolucji kopernikańskiej. A więc takiej, która dotyczy myśli, opisu świata, techniki, metody, systemu. Trudniej byłoby odwołać się do przykładu rewolucji francuskiej czy innych podobnych, bo brakuje tu dwóch zasadniczych elementów: gwałtownej przemiany, wiążącej się z jak najbardziej dosłownie rozumianą przemocą, i rewolucyjnego ludu. Ludu zbuntowanego, ludu podburzonego przez prowodyrów i wodzów, których zwykle ten sam lud potem przegoni. Albert Camus dokonał mądrego rozróżnienia między buntem (rewoltą) a rewolucją. Bunt to etymologicznie zwrot, to powiedzenie "nie" i odwrócenie się plecami. Rewolucja, to pełny obrót, to powiedzenie "nie" żeby powiedzieć "tak". Ci, którzy wymyślili integrację europejską i nadali jej bieg, powiedzieli swoje rewolucyjne "tak", zbudowali system, który działa do dziś, i działa sprawnie, mimo zmieniającego się świata. Ale lud, ani zbuntowany ani rewolucyjny tylko bierny, poznaje znaczenie tej przemiany bardzo powoli i w sposób mało systematyczny: o integracji europejskiej w szkołach raczej nie uczą. Nie jest żadnym pocieszeniem, że w szkołach nie uczą, albo uczą źle, o wielu innych mechanizmach koniecznych pracownikom i przedsiębiorcom, obywatelom i konsumentom do funkcjonowania we współczesnym świecie.

Nieobecność "rewolucyjnego ludu" w "rewolucji europejskiej" tłumaczy zjawisko zwane demokratycznym deficytem UE,  ale również niektóre formy eurosceptycyzmu. Bo jest przecież eurosceptycyzm, który bierze się z wyłączenia i z niewiedzy; zła wola, polityczna kalkulacja, albo nacjonalistyczna ideologia nie tłumaczą wszystkiego. A integrację europejską rzeczywiście zrozumieć trudno. Nie dlatego, że brukselska biurokracja jest skomplikowana, że instytucje to niepojęty galimatias. System, ograniczony do instytucjonalnego i kompetencyjnego wymiaru, jest stosunkowo prosty. Czy ludzie lepiej rozumieją ustrój swojego własnego państwa? Oczywiście, że nie.

Trudniejsza do zrozumienia jest sama koncepcja integracji. Nie da się jej wtłoczyć w znane, przynajmniej pobieżnie, koncepcje współpracy międzynarodowej. Integracja to nie jest współpraca, to coś więcej, bo oznacza inne podejście do suwerenności i do wspólnego interesu oraz zakłada poziom ponadnarodowy a nie tylko międzynarodowy. Zakończenie drugiej wojny światowej to nie jest Pokój Westfalski, Unia Europejska nie jest dzieckiem Kongresu Wiedeńskiego.

Trudno też ludziom pojąć zasadę europejskiej solidarności. Jej podstawą jest również swoista definicja wspólnego interesu. Solidarność europejska nie akcją charytatywną. Tymczasem zanim jeszcze Polska przystąpiła do Unii, panowało dość powszechne przekonanie, że skoro nam dają pieniądze, to pewnie żeby coś od nas dostać. Przeciwnicy integracji do dzisiaj zresztą uważają, że za tą unijną szczodrością kryje się cyniczny podstęp: chcą (oni, ci obcy) nas pozbawić suwerenności, kopalni, banków, prawa do decydowania o czymkolwiek. Lista podstępów i przykładów spoljacji jest długa. Zwolennicy przystąpienia do UE pocieszali się, że tamci sypią groszem ze wstydu, bo kiedyś na zostawili, albo dlatego, że chcą od nas lekcji ducha i poszanowania wartości. Do dziś takie rozumienie europejskiej solidarności jest obecne, bo przecież jak to inaczej wytlumaczyc: że tak sami z siebie dają? Tymczasem składka na wyrównanie poziomów życia, na zniwelowanie różnic regionalnych to po prostu genialny pomysł na rozwój wspólnego rynku i wspólnego bezpieczenstwa. Tak, opłaca sie, opłaca się wszystkim. Trudno w to jednak tak po prostu uwierzyć, bo przykładów w historii raczej brakuje.

Rozszerzenie Unii również stanowi intelektualne wyzwanie. O ile przystąpienie do Wspólnot Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Danii nie wydawało się czymś niepojętym, o tyle już nad przyjęciem do UE państw biednych, w 2004 roku, trudniej po prostu przejść do porządku dziennego. Owszem, Portugalia też była biedna. Ale tym razem rozszerzenie było masowe: nigdy nie przyjęto na raz aż tylu krajów. Wątpliwości związane z rozszerzeniem są naturalnie podobne do tych, które wywołuje przywołana wyżej koncepcja europejskiej solidarności. Odpowiedzieć na nie można podobnie. Ale tym razem problem jest bardziej skomplikowany, bo chodzi już nie tylko o wyrównywanie poziomów między państwami członkowskimi, ale o zaprogramowaną ekspansję modelu społeczeństwa, w którym funkcjonuje społeczna gospodarka rynkowa, demokratyczne instytucje i porządek prawny gwarantujący poszanowanie praw człowieka. Jeszcze silniej niż w przypadku wewnątrzunijnej solidarności, w związku z rozszerzaniem Unii postawione zostaje pytanie: jak długo można, jak daleko trzeba?

Wszystkie te elementy stanowią o wyjątkowym i rewolucyjnym charakterze integracji europejskiej. Ale fakt, że czołowi politycy, główni aktorzy na unijnej scenie politycznej, nie tylko nie potrafią ludziom tych zawiłości wytłumaczyć, ale też często sami ich nie rozumieją, jest źródłem "pełzającej kontrrewolucji" europejskiej. Ludzie tej wiedzy zresztą nie poszukują. Nie ma na nią zapotrzebowania. Stereotypowe odniesienia do pobieżnie poznanej historii wydają się wystarczające. Nie wiedzą, że  nie wiedzą. Dla mediów to powód, by informować o UE tak jak informują bo dziennikarstwo jest dziś oparte na prawie inżyniera Mamonia: śpiewamy odbiorcom-klientom tylko te piosenki, które juz znają.  Punktem wyjściowym w postrzeganiu Unii jest założenie, że się nie da jej zrozumieć; jej niezrozumiałość jest elementem składowym jej tożsamości. Eurosceptykom i eurofobom łatwo więc opisywać integrację europejską (zredukowaną do "Brukseli eurokratów") odwołując się do jej nieracjonalności: jest nieracjonalna, bo nie mieści się w uwalonym schemacie archaicznego i ograniczonego do stereotypów obrazu rezczywistości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ostatni tekst na blogu. Bo szkoda gadać.

Przez parę lat, ze zmienną częstotliwością, publikowałem na tym blogu swoje uwagi i przemyślenia, traktując go jak rodzaj pamiętnika. Niby ...